captcha image

A password will be e-mailed to you.

fot. NASA

35 lat temu miała miejsce katastrofa promu Challenger, w której zginęła cała 7-osobowa załoga. Bardzo dobrze pamiętam to zdarzenie, miałem wtedy 11 lat, a początek 1986 roku był dla mojej rodziny szczególnie trudny. I w nasze problemy i dramaty nagle wtargnęło zdarzenie, które po prostu nie mieściło się w głowie.

Bo ’86 rok to była taka dość mroczna końcówka PRL-u. U nas było przaśnie, brudno i ciemno, ale za to w tej Ameryce! Ło panie! Tam to było zupełnie co innego. ZSRR ze swoim programem kosmicznym praktycznie nie istniał, za to USA co i raz wystrzeliwało te wspaniałe, piękne, nowoczesne promy kosmiczne.

Aż tu nagle zobaczyłem wieczorem w telewizji coś takiego. Coś strasznego. Pokraczną, nieregularną chmurę dymu, które pochłonęła 7 osób. Jedna z nich była mi na swój sposób bliska – Christa McAuliffe miała być pierwszą nauczycielką, która z kosmosu będzie prowadziła lekcje. Wiadomo, nie dla Polaków, ale nawet ówczesna polska telewizja mówiła o całym pomyśle życzliwie. Chciałem mieć taką nauczycielkę.

Załoga ostatniego lotu Challengera. Fot. NASA

Wtedy, 28 stycznia pewne było tylko to, że Challenger i jego załoga przestali istnieć. Sporo czasu minęło, zanim samo NASA zdołała ustalić, co właściwie się stało.

Tego dnia poranek był, jak na Florydę, bardzo zimny, temperatura spadła do -0,5°C. Start był przekładany z różnych przyczyn już kilkukrotnie, więc presja była spora. Tyle, że prom nie był przygotowany do startów w takich warunkach. Dobrze wiedzieli o tym inżynierowie jednego z podwykonawców odpowiedzialnego za dodatkowe rakiety na paliwo stałe. Jednak szefowie tej firmy zlekceważyli ich ostrzeżenia, a procedury NASA sprawiały, że komunikacja była bardzo utrudniona.

Start Challengera. Fot. NASA

Prom oderwał się od ziemi o 11:38 czasu EST. Już w 0,6 sekundy po starcie prawa rakieta na paliwo stałe (to te dwie dodatkowe rakiety po bokach) zaczęła się rozszczelniać. Dwie uszczelki o-ring, które miały temu zapobiegać, ze względu na niską temperaturę straciły elastyczność i nie zabezpieczały złączenia poszycia rakiety. Obie odparowały pod wpływem gazów o temperaturze 2760°C. Dziurę zatkał na jakiś czas powstający podczas spalania tlenek glinu.

Początek rozpadu promu. Fot. NASA

W 51. sekundzie lotu Challenger na wysokości 5800 m osiągnął punkt maksymalnego ciśnienia dynamicznego powietrza, a jednocześnie wpadł w najsilniejszy prąd powietrzny, jaki zanotowano podczas jakiegokolwiek startu. Spowodowało to wykruszenie się „zatyczki” z tlenku glinu i ogień z wnętrza rakiety wydostał się na zewnątrz. Płomienie zaczęły przepalać ogromny zbiornik główny wypełniony ciekłymi wodorem i tlenem oraz mocowanie samej rakiety.

21 sekund później prawa, przeciekająca rakieta oderwała się od konstrukcji. Sekundę później uderzyła w zbiornik główny. Prom zaczął się błyskawicznie rozpadać pod wpływem gigantycznego oporu powietrza. Na wysokości 14,6 km cały prom i napęd rozleciały się na kawałki. Ogromny zbiornik główny rozpadł się, uwalniając chmurę tlenu i wodoru. To przede wszystkim ona widoczna jest na środku zdjęcia. Nie było wybuchu mieszanki.

Najodporniejszymi elementami były rakiety boczne i kabina załogi. Rakiety poleciały dalej i chaotycznie pędziły jeszcze przez 37 sekund, dopóki nie zostały zdetonowane z ziemi przez oficera bezpieczeństwa. A kabina? Cóż, nie wiemy dokładnie. Wiemy, że uderzyła w ocean 2 minuty i 45 sekund później. Badania pokazały, że siły działające na załogę podczas rozpadu promu niemal na pewno nie były wystarczająco duże, by zabić ludzi. Jeżeli kabina została rozhermetyzowana (oby), załoga straciła przytomność po kilku sekundach. Jeśli nie, zginęła w wyniku strasznego przeciążenia sięgającego 200 G w chwili uderzenia w ocean. Wiemy, że 3 z 4 odnalezionych zasobników powietrza zostały uruchomione i były zużyte w stopniu wskazującym na to, że ludzie oddychali z nich aż do uderzenia kapsuły. Nie wiemy, czy byli w tym czasie przytomni.

Po tej katastrofie nic już w lotach kosmicznych nie było takie samo.

Nie ma więcej wpisów