Płatna współpraca z wydawnictwem Insignis

Na Księżycu było 12 osób. To jedyny kosmiczny obiekt, poza Ziemią, na którym stanął człowiek. Co więcej dotarcie tam łączyło się z gigantycznym ryzykiem – z siedmiu misji mających lądować na Księżycu w dwie niemal skończyły się katastrofą.
Tak, wiem, że to powszechnie znane informacje. Przypominam je, żeby uświadomić (również sobie samemu), jak niewiele udało nam się osiągnąć jeśli chodzi o załogowy podbój kosmosu. Właściwie nazywanie tego „podbojem” jest raczej rodzajem zadęcia i poprawiania sobie samopoczucia.
Tymczasem coraz głośniej (znowu) mówi się o załogowej wyprawie na Marsa. Ba, nie tylko jednej wyprawie, ale kolonizacji tej planety. Roboty, które tam wysyłamy badają powierzchnię m.in. po to, by stwierdzić, jak najlepiej przygotować taką misję.
Temat powrócił wraz z prezydentura Donalda Trumpa i jego sponsora Elona Muska. Wśród zapowiedzi wygłoszonych przez prezydenta na początku jego kadencji kilka razy powtarzały się obietnice związane z wbiciem amerykańskiej flagi na Marsie.
Brzmi to dobrze. Kiedy kończono (dość nagle i wcześniej, niż zamierzano) loty misji Apollo na Księżyc, od razu zapowiadano, że teraz czas na Marsa. Filmów na ten temat nie zliczę, książek też jest zatrzęsienie.
I to jest właśnie moment, w którym ukazuje się w Polsce książka „Miasto na Marsie”. Napisali ją i zilustrowali Kelly i Zach Weinersmithowie – małżeństwo, biolożka i rysownik. Kilka lat temu wielkim przebojem była inna ich książka, „Jakoś wkrótce”, którą też miałam przyjemność opisywać.
Jeśli ktoś potrzebuje krótkiego opisu tego, o czym jest „Miasto na Marsie”, to posłużę się moim ukochanym memem autorstwa Jakuba K. Dębskiego lepiej znanego jako Dem:

Gdyby ktoś nie znał oryginału, to polecam obejrzenie: https://www.youtube.com/watch?v=C8jmpamtyKM).
Bo książka Weinersmithów bezwzględnie rozprawia się z czymś, co mocno nam się w głowach zalęgło. A mianowicie wizją kosmicznych podbojów, w których szczegóły organizacyjne można określić krótkim hasłem: „Jakoś to będzie!”.
Pozwolę sobie na takie porównanie. Weźcie mieszkańca miasta, który po raz pierwszy jedzie pod namiot gdzieś w dzicz i ma tam spędzić tydzień. Jeśli tylko go stać, wystarczy że pójdzie do dużego sklepu i tam kupi sobie wszystko, co będzie mu potrzebne – od samego namiotu, przez cały zestaw do spania, przygotowania i spożywania jedzenia aż po urządzenia zapewniające wygodne mycie się i wydalanie. Wszystkie te rzeczy sprawdzone, zoptymalizowane i dopracowane przez miliony innych namiotowiczów
Potem jedzie pod ten namiot i choć ma absolutnie wszystko, co mógł sobie wymarzyć i kupić. Ale i tak jest dziwnie – ciasnawo. Wilgotno. W nocy coś stuka i huka. Woda nie taka ciepła, jak można się spodziewać. Zupa na butli gotuje się jakoś inaczej. Śmieci nikt nie zabiera. Jest… inaczej. Nie za wygodnie. Czasem wręcz niemiło.
To teraz spójrzmy na kolonię marsjańską. Nawet taką małą, na kilka osób. Nikt nigdy niczego podobnego nie robił. Nie mamy sprawdzonego w takich warunkach sprzętu. Dojazd na miejsce zajmuje pół roku. Nie da się za bardzo wrócić. Wyjście na zewnątrz bez skomplikowanych zabezpieczeń to śmierć. Grunt marsjański jest toksyczny. Nasze DNA jest nieustannie atakowane przez promieniowanie kosmiczne.
No i niewielki nawet błąd skończy się nie spaniem w wilgotnym śpiworze, tylko śmiercią.
Tak, my po prostu nie zdajemy sobie sprawy, jak kosmicznie nieprzyjaznym miejscem jest Mars. Czy nawet nasz swojski Księżyc.
Co więcej nie robimy prawie nic, by przygotować się do takich wypraw. OK, spędzenie trzech dni (jak w misjach Apollo) na obcej planecie jest w naszym zasięgu. Ale przecież nikt nie mówi o krótkiej wycieczce na Marsa – skoro już rok zajmie przelot tam i z powrotem, to głupio byłoby natychmiast wracać.
Czyli próbujemy tam chwilę przetrwać. Więc albo zabieramy ze sobą absolutnie wszystko (jedzenie, picie, powietrze, majtki, toalety, paliwo na powrót, książki i filmy) albo próbujemy przynajmniej część tych rzeczy wytworzyć na miejscu. I oczywiście największym problemem jest jedzenie, woda i powietrze.
Rozwiązanie oczywiście już wymyślono – stworzenie samodzielnego, samowystarczalnego, zamkniętego ekosystemu. Takiego, gdzie jest obieg zamknięty, rośliny, bakterie, grzyby, ludzie i inne organizmy, które współistnieją i korzystają z działalności innych. Ba, nawet przeprowadzano taki eksperyment na Ziemi – nazywało się to Biosfera 2 i nie było spektakularnym sukcesem. Wśród wielu problemów, jakie napotkano warto wspomnieć o jednym: utrzymanie tego całego ekosystemu przy życiu wymagało pracy wszystkich uczestników przez 8 do 10 godzin dziennie przez 5,5 dnia w tygodniu. Przy czym nie robili oni praktycznie niczego innego – badań naukowych, rozwijania stacji, eksploracji otoczenia.
Tak, utrzymanie się przy życiu jest strasznie pracochłonne. A jakikolwiek większy błąd ma jeden efekt – śmierć.
Pozostaje jeszcze całe mnóstwo innych problemów. Jakakolwiek poważniejsza choroba czy wypadek oznaczają… śmierć.
No i oczywiście są kłopoty, które nie muszą oznaczać od razu śmierci. Choćby prawo międzynarodowe, które – wbrew pozorom – całkiem dokładnie i od dawna określa co komu wolno w kosmosie, a co nie. Większość planów kosmicznych podbojów, czy to Marsa czy Księżyca, w mniejszym lub większym stopniu to prawo ignoruje. Niektóre kraje, jak na przykład USA (zaskoczeni?) wręcz ustanawia własne prawa niezgodne z tymi międzynarodowymi i zamierza – gdy zajdzie potrzeba – wypiąć się na innych. A, no i wypada dodać, że spora część krajów mających kosmiczne ambicje dysponuje bronią jądrową…
Do czego to może doprowadzić? Niech pomyślę… Dogadamy się wszyscy razem, Chiny z USA, Rosją, Japonią, Francją i Indiami? Będziemy żyli długo i szczęśliwie? Czy może raczej ryzykujemy gigantycznym, wyniszczającym konfliktem?
Cała książka „Miasto na Marsie” to bezwzględne uziemianie naszych kosmicznych marzeń. Autorzy bezwzględnie punktują problemy, które z pewnością się pojawią, ale o których niewygodnie jest myśleć. Przy czym nie twierdzą, że zupełnie nic nie da się z tym zrobić. Po prostu pokazują, że to straszliwie trudne i że wizja udanego podboju nawet najbardziej przyjaznej Ziemianom planety jest bardzo, bardzo odległa.
Jak konkludują – nawet życie na Ziemi wyniszczonej zmianami klimatu czy totalną wojną jest łatwiejsze, przyjemniejsze i bezpieczniejsze od życia na Marsie.
I muszę przyznać, że świetnie się to czyta. Dobrze czasami spojrzeć na pewne rzeczy z dystansu. Tak dla własnego dobra…

You must be logged in to post a comment.