captcha image

A password will be e-mailed to you.

„Nie będę mieć dzieci, bo to generuje tak duży ślad węglowy, że wszystkie pozostałe emisje są przy tym niczym” – to szkodliwy mit, który zastępuje nicnierobieniem niezbędne działania na rzecz klimatu, czyli ograniczenie konsumpcji. Głównym źródłem tego mitu jest wykres opublikowany w „Guardianie”. Rzecz nie w tym, że wykres jest zły, tylko w tym, jak go zrozumiano.

Od jakiegoś czasu krąży po sieci sugestywny wykres bąbelkowy, pokazujący ogromną banię otoczoną maleńkimi banieczkami. Ta wielka bania to ograniczenia emisji dwutlenku węgla wynikające z „posiadania o jedno dziecko mniej”, a pozostałe banieczki to takie „drobiazgi” jak ograniczenia emisji wynikające z korzystania z energii odnawialnej, recyklingu śmieci, niejedzenia mięsa czy jeżdżenia środkami transportu publicznego zamiast samochodem.

Wykres ten – wklejam go poniżej – został opracowany przez redakcję „Guardiana” jako ilustracja do artykułu na temat ograniczenia osobistego śladu węglowego. Źródłem i wykresu, i artykułu były badania, które ukazały się na łamach pisma „Environmental Research Letters” w 2017 roku.

Źródło: Guardian

Warto przyjrzeć się temu, skąd na wykresie biorą się te ogromne emisje wynikające z posiadania dziecka. I od razu mówię, że nie jest to dwutlenek węgla z rozkładających się pieluch czy z ogrzewania domu, tylko coś dużo mniej oczywistego.

Co oznacza 58,6 tony CO2 “na dziecko”?

Na początku oddajmy głos naukowcom.

Celem wspomnianego badania było wytypowanie najważniejszych działań, które warto podjąć, by jak najefektywniej zmniejszyć osobiste emisje dwutlenku węgla – tak, by do 2050 roku ograniczyć wzrost średniej temperatury globalnej do najwyżej 2°C względem epoki przedprzemysłowej i w ten sposób uniknąć najbardziej dotkliwych skutków katastrofy klimatycznej. Naukowcy obliczyli, jakie działania będą najskuteczniejsze, przyznając niekwestionowane pierwsze miejsce „posiadaniu jednego dziecka mniej”.

Skąd wzięła się więc absurdalnie wysoka wartość 58,6 tony ekwiwalentu CO2 na rok, którą można zaoszczędzić, nie mając kolejnego dziecka, podczas gdy porzucenie samochodu oznacza ograniczenie emisji o zaledwie 2,4 tony CO2 na rok?

Na liczbę 58,6 tony CO2 składają się WSZYSTKIE PRZEWIDYWANE ŻYCIOWE EMISJE owego potencjalnego dziecka i jego potomków rozłożone na przewidywaną długość życia jego rodziców. I tak od dziecka przypada rodzicowi połowa jego emisji, od wnuków – jedna czwarta itd. (metodologia tych obliczeń została zaczerpnięta z artykułu naukowego z 2009 roku pt. „Reproduction and the carbon legacies of individuals”).

POTENCJALNE emisje składające się na owe 58,6 tony CO2 zostały obliczone na podstawie średniego śladu węglowego generowanego przez mieszkańców Australii (roczne emisje w tym kraju to 16,3 tony CO2 per capita), Kanady (13,5 tony CO2 na rok), Stanów Zjednoczonych (16,4 tony CO2 na rok) oraz Unii Europejskiej (6,7 tony CO2 na rok). Źródłem danych były informacje Banku Światowego z 2016 roku.

Mniej dzieci czy mniejsza konsumpcja?

Według danych, na podstawie których powstał bąbelkowy wykres, wychodzi więc średnio 13,2 tony CO2 na głowę mieszkańca tych trzech krajów i Unii Europejskiej, czyli naprawdę baaardzo dużo. Dla porównania, średnia roczna emisja dla całego świata w 2016 roku to 4,9 tony CO2 na głowę, po wliczeniu w tę średnią również takich krajów jak Mali czy Burkina Faso, które emitują rocznie tyle co nic – poniżej 0,5 tony CO2 na mieszkańca. W 2016 roku kobiety rodziły w tych nieemitujących CO2 krajach ŚREDNIO po pięcioro-sześcioro dzieci, podczas gdy w wymienionych wcześniej bogatych krajach dzietność wynosiła 1,6 – 1,8 dziecka. I tu pojawia się zasadnicze pytanie: czy problemem są dzieci, czy może jednak poziom konsumpcji? To oczywiste: to ostatnie.

Zwłaszcza że dochodzi tu do głosu jeszcze jeden paradoks: wzięte pod uwagę emisje odzwierciedlają obecny wysoki poziom konsumpcji w bogatych krajach, który – jeśli będzie się nadal utrzymywać – zafunduje ludzkości katastrofę klimatyczną, a ta z kolei może skutecznie ograniczyć liczbę naszych potencjalnych wnuków i prawnuków. Zakładanie, iż dzisiejszy poziom konsumpcji będzie trwał nadal w niezmienionym stanie i przeniesie się na następne pokolenia, uważam za błąd logiczny w tym badaniu.

Jak „uratować” klimat w jednym prostym kroku

Sprawę podchwyciły media i ją nagłośniły – niestety, bardzo na skróty, kładąc nacisk NIE na konieczne ograniczenie konsumpcji, tylko na atrakcyjne medialnie „nieposiadanie dzieci”, które niosło się po sieci wielkim echem. Potem zrobiło się jeszcze dziwniej, bo ludzie nie doczytali, tylko wzięli liczbę, a w zasadzie wygląd wykresu, i zrobili z tego metodę „walki z klimatem”. Jedyną, jaką zamierzają wdrożyć, bo jest przecież „najskuteczniejsza”.   

Innymi słowy, wystarczy proste rozwiązanie, jedna jedyna rzecz ze strony każdego z nas, by uleczyć klimat. Jakie to genialne: wystarczy nie mieć dzieci! Proste do zadeklarowania, zwłaszcza kiedy ma się 20-25 lat. Ja w sumie też mogę stwierdzić, że nie będę mieć kolejnego dziecka i w ten sposób ograniczę moje emisje o prawie 59 ton dwutlenku węgla rocznie.

Tylko, że to bzdura. To nie żadne ograniczenie, tylko brak POTENCJALNYCH emisji. To listek figowy kryjący nicnierobienie, ale za to dający pozór działania na rzecz klimatu, a więc poprawiający samopoczucie. Wystarczy, że zadeklaruję, że nie będę mieć dzieci czy kolejnego dziecka (kto wie, jak się losy potoczą, bo przecież aż 40 proc. wszystkich ciąż to ciąże nieplanowane, no ale kto by się nad tym teraz zastanawiał) i już walczę z klimatem w prawdziwie SKUTECZNY sposób – tak skuteczny, że nie muszę już robić tych wszystkich nieprzyjemnych rzeczy: jeździć autobusem, jeść mniej mięsa czy segregować śmieci.

Wydaje się Wam, że to gruba przesada, bo niby kto tak myśli? Otóż całkiem dużo osób. Niedawno na Facebooku ktoś wpisał pod naszym wpisem taki komentarz: „Ograniczyć posiadanie dzieci do jednego na całym świecie i wszystkie problemy z głowy w ciągu 50 lat”. To, niestety, nie jest takie proste. 

Emisje dwutlenku węgla per capita w wybranych krajach w 2017 roku. Źródło: EDGAR

Mniej jeździć i latać, jeść mniej mięsa

Taki sposób myślenia to proste odwrócenie uwagi od zasadniczego problemu: nadmiernej konsumpcji. Za dużo kupujemy, i za dużo wyrzucamy, jemy i podróżujemy w sposób nieprzemyślany, z wody i prądu korzystamy niefrasobliwie. Jeśli nadal będziemy tak robić, nie będziemy mieć najmniejszych szans na to, by do 2050 roku powstrzymać szybki wzrost średnich globalnych temperatur o nie więcej niż o 2°C. Jeśli przekroczymy te wartości, czeka nas katastrofa klimatyczna, do której ani my, ani większość zwierząt nie będzie w stanie się przystosować.

A więc najważniejsze jest to, co zrobimy WŁAŚNIE TERAZ, by zapobiec tym nieodwracalnym zmianom. A część z nas co robi? Deklaruje, że nie będzie mieć dzieci, co być może miałoby znaczenie w perspektywie kilkudziesięciu lat. Ale my nie mamy tylu lat w zapasie! Jeśli TERAZ nie ograniczymy drastycznie konsumpcji, katastrofa dotknie nasze dzieci, zaś wnuków ani prawnuków może już nie być. Taka smutna prawda.

Jakie więc działania, poza ograniczeniem liczby dzieci, rekomendują naukowcy w omawianym badaniu? Oto najważniejsze z nich, wszystkie bardzo sensowne i warte polecenia: życie bez samochodu, unikanie podróży lotniczych, korzystanie z energii odnawialnej i stosowanie diety roślinnej. Każde z tych działań przynosi oszczędności w emisji CO2 przekraczające 0,8 tony na rok (co stanowi około 5 proc. bieżących rocznych emisji w Stanach Zjednoczonych i Australii).

Na dalszych miejscach znalazły się: używanie auta przyjaznego środowisku (a więc zastąpienie auta spalinowego hybrydowym albo elektrycznym), pranie w chłodnej wodzie i suszenie na sznurku oraz recykling śmieci. Więcej o tym, w jaki sposób każdy z nas może ograniczyć osobiste emisje CO2, pisałam w tym artykule.

A co z dziećmi?

Na koniec chcę zaznaczyć, że rozumiem ludzi widzących w zachodzącej właśnie zmianie klimatu głębokie zagrożenie dla swoich potomków i z tego powodu decydujących się na nieposiadanie dzieci. „Co im powiem? Jak wytłumaczę to, że sami żyliśmy w zasobnym świecie, który zniszczyliśmy bez refleksji o tym, co z tego pozostawiamy dla następnych pokoleń?” – zastanawia się na swoim vlogu Rock Daddy Nikodem Sadłowski, który ma dzieci i głęboko martwi się o ich przyszłość.

Jako matka dwójki dzieci – 13-latki i 9-latka – również mam podobne zmartwienia. Często się zastanawiam, czy w przyszłości będą miały dostęp do wody pitnej, czy nie doświadczą głodu albo wojen o ziemie nadające się jeszcze pod uprawy. Ile z ziemskiej przyrody będą mogły doświadczać, skoro moje i wcześniejsze pokolenia zapoczątkowały szóste wielkie wymieranie w historii Ziemi?

Zaniepokojenie o los dzieci jest zrozumiałe i uzasadnione. Jednak u źródła obecnej mody na nieposiadanie dzieci dla ochrony klimatu leży niezrozumienie istoty rzeczy, jaką jest konieczność ograniczenia konsumpcji.

I jeszcze raz powtórzę: jeśli nie przestaniemy zużywać w nadmiarze zasobów Ziemi, to naszym wnukom czy prawnukom może nie być dane się narodzić, bo po prostu ten świat nie będzie już miejscem zdatnym do życia. To właśnie trzeba mieć na uwadze, kiedy będziemy podejmować decyzje o tym, jakie działania podjąć i czy w ogóle je podejmować.

Nie ma więcej wpisów