captcha image

A password will be e-mailed to you.
Fot. Crazy Nauka

Pytanie “Skąd się biorą dzieci?” – z naszego punktu widzenia banalne – okazało się tak wielkim wyzwaniem dla uczonych, że głowili się nad odpowiedzią aż do końca XIX wieku. Historia dziwactw i pomyłek popełnionych podczas tych poszukiwań jest tak fascynująca, że zasłużyła na odrębną książkę. Oto i ona – tłusta od faktów i bardzo warta przeczytania!

Ludzie w XVII wieku zdołali już poznać tajemnice Drogi Mlecznej, obliczyli ciężar Ziemi i odkryli prawa rządzące jej grawitacją, ale jeszcze kolejne 150 lat zajęło im rozwikłanie zagadki rozmnażania się własnego gatunku. Ten kontrast pomiędzy niewiedzą w tematyce tak bliskiej ciału jak płodzenie dzieci i oświeceniem w sprawach dotyczących dalekiego kosmosu jest naprawdę rażący. Stanowi on punkt wyjścia dla książki Edwarda Dolnicka “Nowe życie”, czyli porywającej opowieści o meandrach myśli naukowej w tych pionierskich czasach, kiedy dopiero kształtowała się nowoczesna biologia, medycyna i chirurgia. Nie przypadkiem jej podtytuł brzmi: “Jak największe umysły wszech czasów odkryły, skąd się biorą dzieci”.

Teraz się czepiam

I gdybym miała się do czegoś przyczepić, to powiedziałabym, że temu kontrastowi na samym początku książki autor poświęcił trochę za dużo miejsca, bo aż dwa rozdziały. I to jest chyba jedyne moje zastrzeżenie do tego tytułu, bo pod każdym innym względem zasługuje on na najwyższe noty – zarówno przy ocenie stylu, jak i opowiedzianej historii czy wiarygodności wykorzystanych źródeł. Jeśli czytaliście “Stulecie chirurgów” Jürgena Thorwalda, to w książce Dolnicka odnajdziecie podobne, mroczno-fascynujące klimaty początków nowoczesnej nauki.

Edward Dolnick był dziennikarzem naukowym przez lata związanym z takimi tytułami jak “The Boston Globe”, “The New York Times” czy “The Washington Post”. Dopiero potem rozpoczął swoją przygodę z pisaniem książek. W “Nowym życiu”, które jest dla mnie pierwszym przeczytanym tytułem Dolnicka, widzę solidny warsztat dziennikarza naukowego przyzwyczajonego do rzetelnego dokumentowania źródeł. Mnie uczono tego samego w redakcjach “Rzeczpospolitej” czy “Wyborczej”, więc bardzo doceniam przypisy i bibliografię zajmujące aż 40 stron (są to nie tylko liczne, ale też rzetelne źródła). Zaniepokojonych uspokajam – książka jest fascynująca pomimo tej sążnistej zawartości 😉

Niewiedza Arystotelesa, wrogość św. Augustyna

Początki mierzenia się uczonych z tematem rozmnażania są nieco… krępujące. A to z tej przyczyny, że najtęższe umysły czasów starożytnych, które mierzyły się z tajemnicami filozofii, logiki, astronomii czy matematyki, w zetknięciu z kwestiami rozmnażania wykładały się jak długie. Szacowny Arystoteles sądził na przykład, że jądra są “jedynie dziwnie opakowanymi przeciwciężarkami, podobnymi do tych, które kobiety zawieszają na niciach na warsztacie tkackim, aby się nie plątały. Jak wyjaśniał uczony, w przypadku mężczyzn ciężarki zapobiegają plątaniu się nasieniowodu”. Ygh?..

Co do jednego uczeni (głównie europejscy, ale nie tylko) już od starożytności zgadzali się niemal bez zastrzeżeń: również w kwestiach rozmnażania sprowadzali oni kobietę do roli podrzędnej, do czegoś w rodzaju inkubatora dla cennego męskiego nasienia. Wśród uczonych, którzy niemal bez wyjątku byli mężczyznami, przekonanie to miało się dobrze aż do XIX wieku.

I tu znów warto się odwołać do szacownego Arystotelesa, który kobiety nazywał “okaleczonymi mężczyznami”. Z kolei rzymski pisarz Pliniusz Starszy dowodził w swojej “Historii naturalnej” (rodzaju encyklopedii w 37 księgach), że “miesięczna krew kobiet zakwasza wino, sprawia, że trawa więdnie i wywabia pszczoły z ula”. Ten sam autor zresztą radził, by w ramach antykoncepcji kobiety nosiły przy sobie preparat stworzony “z robaków, które żyły w głowie konkretnego gatunku włochatych pająków”. Mądrość Pliniusza powszechnie szanowano, ale wygląda na to, że nie przetrwała próby czasu.

Jeszcze gorzej przysłużył się wiedzy o rozmnażaniu św. Augustyn, którego pogarda dla cielesności, a więc żądzy i seksu, położyła się długim cieniem na wiekach średnich. Dociekanie tego, skąd się biorą dzieci, oznaczało grzech śmiertelny, więc nikt się tym zagadnieniem nie śmiał zajmować.

Leonardo i wisielcy

Stosunek w przekroju anatomicznym, ok. 1492 roku. Rys. Leonardo da Vinci

Problem ten odżył dopiero w czasach odrodzenia. Na wczesnym rysunku Leonarda da Vinci, zrobionym jeszcze przed jego studiami anatomicznymi, widnieje dziwny przewód prowadzący od macicy do sutka kobiety, brak natomiast jajników (rysunek ten notabene przedstawia stosunek seksualny, z prawej). Skąd taka dziwna konfiguracja? W początkowym okresie Leonardo robił swoje rysunki, opierając się na starych źródłach anatomicznych, a nie na własnoręcznie przeprowadzanych sekcjach zwłok. A ze źródeł tych wynikało, że krew menstruacyjna wskutek rafinacji przeobraża się w mleko matki. Stąd to dziwne połączenie macicy i sutka. “W przypadku mężczyzn uważano, że nasienie wydestylowuje się z krwi, a potem wędruje do mózgu, kręgosłupa i penisa” – napisał Dolnick.

W owych czasach dość powszechne było przekonanie o tym, że penis w erekcji napełnia się sprężonym powietrzem. Leonardo obalił ten mit, najpierw obserwując wieszanych skazańców z widocznym wzwodem, a potem przeprowadzając ich sekcje. Na stole sekcyjnym okazało się, że penisy wisielców napełnione są krwią. Mimo to jeszcze pod koniec XVII wieku w szanujących się podręcznikach o seksie i porodzie można było znaleźć porady, aby jeść wiatropędne potrawy, które “sprawią, że członek powstanie”.

Zapłodnienie przez zarażenie

Myślicie, że wiek XVII, na który przypadał początek rewolucji naukowej, wyzbył się niemądrych przekonań o seksie i anatomii? A gdzie tam. Wybitny biolog, anatom i lekarz królów angielskich, William Harvey – ten sam, który jako pierwszy opisał serce jako pompę – poszukiwał objawów ciąży u samic jeleni (czyli łań), na które chętnie polował król Karol I. Przeprowadził wiele sekcji tych zwierząt, a mimo to nie udało mu się ustalić, jak przebiega rozwój jeleni przed porodem. Najpierw nic się nie działo, a potem nagle łanie były w zaawansowanej ciąży i rodziły młode.

Harvey miał nadzieję znaleźć małe zarodki w kształcie jaj (to był okres fascynacji uczonych jajami), uformowane przez spermę samca z krwi menstruacyjnej samicy i tym samym udowodnić, że również nasze, ludzkie życie – podobnie jak życie wielu gatunków zwierząt – pochodzi od jaja. Szukał jakiejkolwiek wskazówki w ciałach od niedawna ciężarnych łań: spermy, krwi menstruacyjnej, zarodka. I nic. To doprowadziło tego genialnego skądinąd naukowca do wniosku, że samice zachodzą w ciążę “przez zakażenie” albo zgodnie z zasadami magnetyzmu – sperma działa na dystans.

Rzecz w tym, że na manowce sprowadził Harveya specyficzny rozwój zarodków jeleni, które nie mają znajomego okrągłego kształtu, tylko są podłużne, nitkowate i łatwe do przeoczenia. Gdyby badacz skupił się na innym gatunku zwierząt, choćby na królikach, zdołałby – przynajmniej częściowo – potwierdzić swoją tezę o jaju. A tak utknął w martwym punkcie.

Plemnik, kuzyn tasiemca

Zresztą nie tylko on utknął w martwym punkcie. Inny genialny uczony, holenderski przyrodnik Antoni van Leeuwenhoek, badał męskie nasienie w nadziei rozwiązania zagadki prokreacji. Pewnej nocy w 1677 roku wyskoczył z małżeńskiego łóżka i spojrzał na własną spermę pod skonstruowanym przez siebie mikroskopem. Zobaczył ogromną liczbę maleńkich stworzonek, które “miały cienkie ogonki, około pięć, sześć razy dłuższe od ich ciała”. Dzięki tym ogonkom stworzonka żwawo się poruszały, zupełnie jakby dokądś zmierzały.

Wydaje się, że Leeuwenhoek był o krok od odkrycia plemników, a tymczasem uczony ogłosił, że znalazł… mikrozwierzątka, które zamieszkują w nasieniu. Bardzo podobne do tych, które przedtem obserwował w powiększeniu kropli wody ze stawu.

No i zaczęło się naukowe porównywanie plemników do tasiemców czy robaków jelitowych, które to przekonanie na dobre zakorzeniło się w ówczesnych poglądach, aż przetrwało kolejne 150 lat. “W ujęciu Leeuwenhoeka mężczyzna dostarczał żyjątka kobiecie; tam zagrzebywały się one w macicy, która je odżywiała” – pisze Dolnick. I znowu impas.

Żaby w majtkach

Prawdziwy przełom w rozumieniu roli spermy nadszedł dopiero około 1770 roku, kiedy włoski przyrodnik Lazzaro Spallanzani uszył misterne, jedwabne majtki dla… samców żab. Tak odziane osobniki ruszyły do nagich samic na miłosne podboje. Grupą kontrolną były golusieńkie samce i takież samice. No i okazało się, że samce w majtkach nie zdołały zapłodnić jaj złożonych przez samice, co – zgodnie z przewidywaniami – udało się nieodzianym samcom. Ostatecznym potwierdzeniem tezy Spallanzaniego było pobranie wydzieliny pozostawionej przez samce na wewnętrznej stronie bokserek i pomazanie nią jaj. Z tych jaj rozwinęły się żaby. Nietknięte jaja się nie rozwinęły.

Takich historii i towarzyszących im anegdot jest w tej książce zatrzęsienie. Przyznam, że jestem wielką fanką anegdot w książkach popularnonaukowych, co nie odbiera im wartości merytorycznej, a dodaje rumieńców. I myślę, że te rumieńce będą Wam towarzyszyć podczas lektury całej książki “Nowe życie”. Naprawdę warto ją przeczytać i docenić, jak ogromnie skomplikowaną i okupioną wielkimi poświęceniami wiedzę naukową otrzymujemy na zaledwie kilku lekcjach przyrody w szkole podstawowej.

Nowe życie

Autor: Edward Dolnick

Wydawca: Znak Horyzont

Nie ma więcej wpisów