No dobra, muszę przyznać, że na początku byliśmy przerażeni. Warsztaty poświęcone naukowemu podejściu do równoważonej kuchni i oszczędnego gotowania? Robienie jedzenia kojarzy się raczej z przyjemnością niż ograniczaniem się. Ale postanowiliśmy zmierzyć się z tym wyzwaniem tak, jak potrafimy to najlepiej – naukowo i konkretnie.
Ostatnie 10 lat bardzo dużo zmieniło w tym, jak myślimy o środowisku. Dekadę temu potrzeba segregowania śmieci czy oszczędzania wody była często zbywana żartami lub wzruszeniem ramion. Tymczasem dziś te tematy nie tylko nikogo nie dziwią, ale popularne stają się sposoby na to, by było i oszczędnie i wygodnie.
Dlatego jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobiliśmy na warsztatach w Kuchni Spotkań IKEA było sprawdzenie, ile prawdy jest w reklamach zapewniających, że proste, nakręcane na krany perlatory dają konkretne oszczędności. Wisząca obok zlewu tabliczka informowała, że w tym wypadku jest to 40 procent. Cóż, nic prostszego niż sprawdzić.
Jeden z uczestników, Kuba, mierzył czas. Chodziło o to, by sprawdzić ile wody wyleje się z kranu w ciągu 15 sekund. Bez perlatora uzyskaliśmy wynik 3,8 litra. Z nakręconym perlatorem – 2,3 litra. Wyszło więc niemal idealnie 40 procent. Wszystko dzięki temu, że perlator dodaje do strumienia wody powietrze, dzięki czemu utrzymywane jest takie samo ciśnienie, a wody leci znacznie mniej. Efekty są jak najbardziej wymierne. Zakładając, że używamy perlatora tylko w kuchni i że lejemy wodę przez 5 minut dziennie rocznie oszczędzamy (zależnie od cen wody) od 50 do 150 złotych rocznie. A przecież można go zainstalować w każdej umywalce czy pod prysznicem w postaci odpowiedniej słuchawki.
Oczywiście wody z pomiarów nie wylaliśmy do zlewu – zużyliśmy ją za chwilę do gotowania na parze. Bo to kolejny element zrównoważonej kuchni, którym się zajęliśmy. I znowu wyszły nam same korzyści: do ugotowania kolorowych marchewek (o nich za chwilę) potrzebowaliśmy nie 2 litrów, a zaledwie 200 ml wody. Sól? Niepotrzebna – nie ma jak rozpuścić się w wodzie, więc wystarczy ta zawarta w warzywach. Znacznie, bo nawet dwu- czy trzykrotnie mniejsze straty witamin, zwłaszcza tych rozpuszczalnych w wodzie czyli C i całej grupy B. No i niski koszt – na warsztatach używaliśmy wkładów STABIL, których cena to 16-30 zł.
A, miało być o marchewkach. Menu na warsztaty przygotowała dla nas Małgosia Minta, dziennikarka, autorka bloga MintaEats. I to ona nam podrzuciła pomysł na to, by opowiedzieć o tym, że marchew nie zawsze musi być pomarańczowa. To warzywo zaczęto uprawiać ponad 1100 lat temu najprawdopodobniej na terenach dzisiejszego Afganistanu. Pierwsze marchewki były fioletowe i cienkie. Z czasem powstały inne ich odmiany – biała i żółta. Ta pomarańczowa pochodzi prawdopodobnie dopiero z XVI wieku i powstała w Europie. Nadal można jednak kupić marchewkę w różnych kolorach i taką właśnie przygotowaliśmy na warsztatach.
Po posiłku (poza marchewkami i innymi warzywami gotowanymi na parze był jeszcze łosoś z sosem holenderskim z kaparami oraz sałatka ze szpinaku, roszponki i rukoli) w ramach sjesty zajęliśmy się doświadczeniami. Najwięcej dotyczyło światła – sprawdzaliśmy jak ugina się przy przechodzeniu między różnymi ośrodkami czy jak wielokrotnie odbija się w kieliszku wypełnionym olejem. Potem przyszedł czas na odrobinę prac ręcznych: z rurek od ręcznika papierowego, taśmy klejącej i kawałków płyty kompaktowej budowaliśmy spektoskopy. Gdybyście mieli ochotę spróbować, to znajdziecie u nas instrukcje – to zajmuje 20 minut.
Spektroskopy pozwoliły nam zobaczyć różnicę w świetle emitowanym przez różne źródła – poczynając od słońca, przez typowe żarówki z włóknem wolframowym aż po LED. By zobaczyć żarówkę starego typu musiałem przynieść z domu nieco zabytkową latarkę, bo wszystkie światła w Kuchni Spotkań świecą już dzięki diodom. W sumie nic dziwnego – LED-y potrzebują nawet 85 proc. mniej energii, działają do 25 razy dłużej niż typowe żarówki. Nie grzeją się, nie mrugają, natychmiast zapalają. A za ich opracowanie przyznano w 2014 roku nagrodę Nobla. W jej uzasadnieniu napisano: “Lampy żarowe rozświetliły wiek XX. XXI będzie rozświetlony przez diody LED.”
Faktycznie to niemal idealne źródło światła podbija świat. Jeszcze dekadę temu diody były mało wydajne i drogie, ale dziś można je spotkać wszędzie – od Międzynarodowej Stacji Kosmicznej przez nowoczesne samochody po nasze kuchnie. Zestawy takie jak UTRUSTA czy OMLOPP oświetlają szuflady, blaty, szafki czy inne elementy kuchni, można je przyciemniać czy nawet zdalnie wyłączać pilotem.
Oczywiście nie mogliśmy sobie odpuścić deseru. A przy jego okazji jeszcze kilku doświadczeń. Finałem posiłku były smażone brzoskwinie z karmelem podane z jogurtem i płatkami migdałów. To znowu okazja do przetestowania patelni i tego, jak rozchodzi się ciepło w zależności od grubości dna. Korzystaliśmy z kuchenek indukcyjnych, więc potrzebne były patelnie OUMBÄRLIG o specjalnej konstrukcji – między dwiema warstwami stali umieszczono płytę z aluminium. W stali pole magnetyczne kuchenki generowało prądy wirowe nagrzewające metal, a aluminium odpowiadało za szybkie rozprowadzanie ciepła.
Finałem był piękny przykład zjawiska Leidenfrosta. Na umytą już i mocno nagrzaną patelnie wylewaliśmy trochę wody, która… wcale nie parowała. A właściwie robiła to, ale bardzo wolno. Pojedyncze krople tańczyły po gładkiej powierzchni nawet kilkadziesiąt sekund. Dzieje się tak, gdy powierzchnia jest tak mocno nagrzana, że zanim kropla się z nią zetknie, zaczyna parować. Powstaje wówczas bardzo cienka warstwa pary, która izoluje kroplę. Woda tańczy po powierzchni znacznie dłużej, niż podpowiadałby zdrowy rozsądek.
No i 4 godziny minęły błyskawicznie. Na koniec dostaliśmy oklaski – to było tak fajne, że natychmiast odzyskaliśmy całą energię. Już wymyślamy kolejne eksperymenty i potrawy, więc mamy nadzieję, że wkrótce znowu będziemy mogli was zaprosić na nasze warsztaty.
Materiał jest elementem współpracy z firmą IKEA. Partner nie miał wpływu na opinie, które wyrażamy
You must be logged in to post a comment.