(Prawie) wszystko, czego można się dowiedzieć o zapachach czy fetorach ludzkich, zwierzęcych i tych wydobywających się spod ziemi. Rzetelna i świetnie napisana książka dla dzieci, której treść zadziwi niejednego dorosłego.
Uwielbiam to, że w literaturze popularnonaukowej dla dzieci nie ma dziś tematów tabu. Są książki o kupie czy pierdzeniu, czas więc na szersze ujęcie tematu, czyli „Zapaszki. O wszystkich smrodach świata” – opowieść o obrzydliwych zapachach, jakie istnieją w przyrodzie. Z mojego punktu widzenia najciekawsze jest jednak to, co w tematyce obrzydliwych zapachów wyczyniają i wyczyniali ludzie.
Kim są autorzy „Zapaszków”?
Autorem „Zapaszków” jest Clive Gifford, brytyjski autor książek i dziennikarz z ogromnym dorobkiem. Ilustracje do książki stworzył znany ilustrator Pete Gamlen, który współpracuje z „Guardianem”. Jego styl odrobinę przypomina mi styl polskiego rysownika Bohdana Butenki, który zilustrował moje najukochańsze wydanie „Andronów” Jana Brzechwy. Styl ilustracji w “Zapaszkach” doskonale pasuje do treści książki – dzięki temu trudne tematy są łagodzone humorystycznym ujęciem.
Podobnie jest z językiem, jakiego używa Clive Gifford. Autor nie epatuje więc obrzydlistwami, tylko skupia się na rzeczowych i często dowcipnych opisach. „Śmieszków” jest nie za dużo i nie za mało – w sam raz, by przekazać niełatwe treści wymagającym i wrażliwym czytelnikom. Nie obawiajcie się więc, że Wasze dzieci uciekną od tej książki z krzykiem i odrazą. Wręcz przeciwnie, zostaną wciągnięte w fascynującą opowieść o rzadko poruszanej w głównym nurcie tematyce.
Czego można się spodziewać po treści „Zapaszków”?
Mamy tu i popularnonaukowy wywód o anatomicznej budowie zmysłu powonienia, i subiektywny ranking najokropniejszych zapachów, i opowieść o obrzydliwych zwyczajach zapachowych u zwierząt (nie tylko u skunksów), i wycieczkę w kosmos, i – dla mnie chyba najciekawszą – historię zmagań ludzi ze smrodami, głównie własnymi. Wszystko to opatrzone jest komiksowymi ilustracjami oraz elementami stałymi, takimi jak informacje o różnych zadziwiających zawodach związanych z wąchaniem czy propozycje doświadczeń do własnoręcznego wykonania. Na deser dostajemy quiz i słowniczek trudniejszych wyrazów.
Wróćmy jednak do tego, co mnie najbardziej w tej książce zafascynowało (ostatecznie, książki dla dzieci kupują rodzice, więc im też się coś należy). Wychodzi na to, że od bardzo dawna ludzie starali się mniej lub bardziej zgrabnie zaradzić wydzielanym przez siebie woniom. Pierwszy znany specyfik na nieświeży oddech powstał 4700 lat temu w Chinach i był nim… mocz małego dziecka, wykorzystywany do płukania jamy ustnej. Bleee. Istniały jeszcze bardziej obrzydliwe „terapie”, ale dam Wam przyjemność samodzielnego przeczytania o nich.
Kawał smrodliwej historii
Fascynująca historia smrodów, opisana w tej książeczce, sięga czasów nie tak bardzo w sumie odległych od naszych. W połowie XIX wieku w Londynie mieszkało 2,5 miliona ludzi, a pod koniec stulecia – już ponad trzy miliony. Tymczasem miasto nie miało kanalizacji…
Latem 1858 roku doszło tam do katastrofy ekologicznej na gigantyczną skalę. Fala upałów doprowadziła do spadku poziomu wody w Tamizie, do której codziennie ochoczo wylewano tony nieczystości. Pod wpływem gorąca ścieki zaczęły się rozkładać i rzeka zamieniła się w niewyobrażalnie cuchnące bajoro. Parlament wstrzymał na kilka miesięcy prace, tysiące ludzi uciekło z Londynu. Ten incydent skłonił brytyjski rząd do budowy systemu kanalizacji, która zaradziła problemowi, ograniczając przy okazji epidemie czerwonki, duru brzusznego i cholery.
Jednak wkrótce narósł inny problem. W 1894 roku Londyn zmagał się z Wielkim Kryzysem Końskiego Łajna. Każdego dnia na ulicach tego miasta pracowało – przy transporcie ludzi i towarów – kilkadziesiąt tysięcy koni. Po zwierzętach nikt nie sprzątał, zalegały tam więc stosy nawozu, a nawet końskie zwłoki, i to w dużej liczbie (bez obaw, akurat fragmentu o zwłokach w książce „Zapaszki” nie znajdziecie – sama to doczytałam w internecie, zainspirowana lekturą). Londyński „Times” prognozował nawet, że w ciągu 50 lat każda większa ulica w tym mieście zostanie przykryta trzema metrami końskiego łajna.
Podobny problem przeżywały też inne wielkie miasta. W 1890 roku na Manhattanie mieszkały ponad 3 mln osób i pracowało blisko 200 tys. koni, które ciągnęły wagony, tramwaje czy powozy. Każdego dnia robiły aż 2 miliony kilogramów kupy! Jak można się domyślić, załatwiały swoje potrzeby bezpośrednio na ulice, a nikt nie kwapił się po nich sprzątać. Łajno zgarnięte na ogromne kopce albo podczas deszczu rozpływało się po okolicy, albo podczas upału i wietrznej pogody – unosiło się w postaci cuchnących drobinek nad miastem, przywierając do wszystkiego po drodze. Tych spośród dorosłych, którzy byliby mocniej zainteresowani tą historią, odsyłam do książki „The Horse in the City: Living Machines in the Nineteenth Century” autorstwa Joela Tarra i Claya McShane’a.
I dorosłych, i dzieci zachęcam zaś do przeczytania arcyciekawej książki „Zapaszki”, która otworzy Wam oczy (i nozdrza) na wiele wstydliwie ukrywanych, ale szalenie interesujących aspektów życia. Miłej lektury!
You must be logged in to post a comment.