captcha image

A password will be e-mailed to you.

Lekarze podczas epidemii ospy prawdziwej we Wrocławiu w 1963 roku. Fot. “Variola Vera” Zbigniew Hora, wyd. Ossolineum 1982

Kiedyś mówiono: dzieciak niezaszczepiony będzie się źle chować. To był kanon, coś oczywistego ze względu na świeżą pamięć o ludziach, którzy chorowali, umierali, cierpieli. Niestety, jesteśmy tak skonstruowani, że gdy choroba się wycofuje, motywacja do szczepienia maleje – o walce z szerzącymi się w PRL epidemiami polio i błonicy fascynująco opowiada Crazy Nauce prof. Danuta Naruszewicz-Lesiuk, specjalistka chorób zakaźnych od 62 lat pracująca w Państwowym Zakładzie Higieny.

Prof. Danuta Naruszewicz-Lesiuk* to człowiek-instytucja. Zaraz po studiach medycznych, w połowie lat 50. XX wieku, trafiła do Państwowego Zakładu Higieny i nieprzerwanie pracuje tam aż do dziś. To właśnie ją postanowiłam zapytać, jak dawniej walczono z chorobami zakaźnymi w Polsce i jak to się właściwie stało, że wielu Polaków przestało teraz ufać szczepieniom?

– Kiedyś mówiono: dzieciak niezaszczepiony będzie się źle chować – mówi prof. Naruszewicz-Lesiuk. – To był kanon, coś oczywistego. Rodzice domagali się szczepień, dochodziło nawet do takich sytuacji, że w latach 80., kiedy już nie szczepiono przeciwko ospie prawdziwej [choroba została uznana za eradykowaną w 1980 roku – przyp. CN], rodzice ciągle się tego domagali. Społeczeństwo akceptowało szczepienia ze względu na świeżą pamięć o ludziach, którzy chorowali, umierali, cierpieli.

Niestety, jesteśmy tak skonstruowani, że gdy choroba się wycofuje, motywacja do szczepienia maleje. Tak jest właśnie dzisiaj. A epidemiologia chorób i statystyka są nieubłagane: jeśli z każdego rocznika niezaszczepionych będzie 5-10 % dzieci, dodatkowo z zaszczepionych 5 % nie wytworzy odporności, to w każdym roczniku zostaje wrażliwych 10-15 % osób. Co się wtedy stanie? W populacji będzie rosła liczba osób wrażliwych na daną chorobę, więc może dojść do epidemii. Specjaliści nazywają takie zjawisko brutalnie epidemiami wyrównawczymi. Zadaniem tych epidemii jest wyrównanie odporności w społeczeństwie do poziomu, w którym szansa wymiany wirusa między ludźmi będzie tak mała, że nie dochodzi już do dalszych zachorowań. Gdyby nie było szczepień, epidemie wyrównawcze, na przykład odry, pojawiałyby się co 2-3 lata. Dzięki szczepieniom okresy między nimi się wydłużają i co najważniejsze, nie osiągają znacznych rozmiarów. Populacja pozostaje chroniona przed chorobami zakaźnymi, jeśli wyszczepialność wynosi powyżej 90 %, choć poziom ten dla każdej choroby jest inny – dodaje specjalistka.

Błonica – sześć lat epidemii

Szczyt epidemii błonicy, która trwała 6 lat, od 1950 do 1956 roku, przypadł na rok 1954. Zachorowało wtedy prawie 44 tysiące dzieci, zmarło 2 tysiące. W tym samym roku wprowadzono szczepienia obowiązkowe przeciwko błonicy, osiągając rekord zaszczepienia ponad półtora miliona dzieci. Spowodowało to gwałtowny spadek zachorowań, a od połowy lat 60. notowano tylko pojedyncze przypadki błonicy w Polsce. Po wprowadzeniu pierwszych szczepień należało rozpocząć badania nad oceną odporności dzieci na błonicę.  Badano po kilkaset dzieci dziennie, zaś wyniki badań pozwoliły nie tylko poprawić jakość oraz skuteczność podawanej szczepionki, ale również ustalić schemat jej podawania, liczbę  dawek i odstęp między nimi. Ostatnim elementem, nad którym należało popracować, była organizacja szczepień oraz nadzór nad nią.

– Profesor Jan Kostrzewski, twórca polskiej szkoły epidemiologii, zaprosił naszych kolegów z terenu, żeby ustalić, dlaczego na niektórych terenach działania związane ze szczepieniami nie były wystarczająco skuteczne – wspomina prof. Danuta Naruszewicz-Lesiuk. – W pewnym momencie powiedział wprost: macie na sumieniu każde dziecko, które umrze z powodu błonicy. To były mocne słowa, skierowane do naszych kolegów z pracy. Słuchacze różnie  odnosili się do tak emocjonalnej wypowiedzi, ale może właśnie dzięki temu szczepienia w terenie ruszyły pełną parą i błonica zaczęła zanikać. Dziś wszystkie dzieci są szczepione przeciwko tej bardzo poważnej chorobie.

Podczas epidemii ospy prawdziwej we Wrocławiu w 1963 roku. Fot. “Variola Vera” Zbigniew Hora, wyd. Ossolineum 1982

To, że dziś w Polsce praktycznie nie ma zachorowań na błonicę, nie oznacza, że możemy przestać szczepić, gdyż bez wątpienia wtedy choroba wróci. Dlaczego? Między innymi dlatego, że zawsze możemy mieć kontakt z osobą z innego państwa, rejonu świata, która nie była zaszczepiona i zachorowała.

O tym, że błonica trwa przyczajona wciąż blisko nas, przypomniała jej epidemia, która w latach 80. i 90. szalała w ZSRR, a potem Rosji i krajach postradzieckich.

– Epidemia w latach 1990-1996 spowodowała 150 tysięcy zachorowań oraz 4,5 tysiąca zgonów – opowiada prof. Naruszewicz-Lesiuk. – I nie zapominajmy, że dane te mogą być niedoszacowane ze względu na sytuację polityczną krajów byłego ZSRR w tamtym okresie. Błonica była za granicą i do Polski nie dotarła.

Dlaczego? Stało się tak dzięki dociekliwości prof. Artura Gałązki. Ten  epidemiolog, pracujący między innymi w WHO, kiedy pełen nowych pomysłów wrócił do Polski po kolejnym zagranicznym pobycie, zaproponował, że kontrolnie sprawdzi odporność mieszkańców terenu województwa warszawskiego na błonicę. Bez problemu otrzymał wymaganą zgodę i w ramach badań naukowych rozpoczęto akcję pobierania krwi do analizy wytypowanych grup mieszkańców. Próbki przywożono do PZH, gdzie prowadzone były testy. I nagle absolutne zaskoczenie: okazało się, że jeżeliby ktoś w te okolice przyjechał z błonicą, epidemia byłaby gwarantowana! Odporność dzieci powyżej 9. roku życia spadała drastycznie, a odporności populacyjnej nie było w ogóle.  Widząc takie wyniki, profesor Gałązka porozumiał się z Głównym Inspektorem Sanitarnym, którego oficjalnie zawiadomił o możliwości wystąpienia epidemii.

Pojawił się jednak inny poważny problem: przeciwko błonicy istniała jedynie szczepionka dla dzieci, zaś szczepionkę dla dorosłych należało dopiero wyprodukować. Osoby odpowiedzialne za produkcję szczepionek zabrały się więc do pracy, ale, jak wiadomo, proces wprowadzenia szczepionki do obiegu był i nadal jest niezwykle długi oraz złożony, wbrew temu co dziś opowiadają przeciwnicy szczepień. Obejmuje on wiele badań i testów zarówno nad bezpieczeństwem, jak i skutecznością preparatu. Udało się jednak opracować szczepionkę w odpowiednim czasie i po przeprowadzeniu badań rozpoczęto produkcję.

Właśnie wtedy dotarła do nas informacja, że w ZSRR jest epidemia błonicy. Natychmiast rozpoczęto szczepienia pograniczników oraz mieszkańców województw wschodnich na masową skalę. Ta wielka epidemia w ZSRR u nas spowodowała raptem 10 zachorowań.

– O tym, co dla wielu tysięcy ludzi zrobił prof. Gałązka, kierowany naukową dociekliwością godną najwyższego podziwu, zapomina się czasem, a była to przecież nadzwyczajna rzecz! – mówi prof. Naruszewicz-Lesiuk. – Pokazała, że danie sygnału, bodźca, informacji o niebezpieczeństwie w odpowiednim momencie, współpraca instytucji oraz producentów szczepionek, pozwalają uratować populację przed groźną epidemią. Ale nie uniknęliśmy tego zagrożenia na zawsze.  Musimy się szczepić, abyśmy byli bezpieczni. W Polsce, jak i na całym świecie, są środowiska, które nie szczepią się z różnych względów, na przykład religijnych. Są również osoby, które nie mogą szczepić się z powodów zdrowotnych. Ale są też ci, którzy wierzą w różne mity, na przykład łączą autyzm i szczepienia, ulegają antyszczepionkowej manii. Tego nie mogę zrozumieć – profesor Naruszewicz-Lesiuk bezradnie rozkłada ręce.

Polio – szczepionkę przetestowaliśmy na sobie

W latach 50. groźba zachorowania na polio (zwanego również chorobą Heinego-Medina) dla rodziców małych dzieci była realną, koszmarną perspektywą. Choroba mogła się zakończyć poważną niepełnosprawnością (wskutek porażenia dziecięcego) lub nawet śmiercią. Pojawienie się więc pierwszej, doustnej szczepionki przywitano z wielką nadzieją. Jednak przed podaniem jej zdrowej populacji dzieci, co nastąpiło w 1959 roku, naukowcy z PZH musieli przeprowadzić drobiazgowe testy.

– Prof. Hilary Koprowski [wynalazca jednej z dwóch pierwszych szczepionek przeciw polio – przyp. CN] przekazał do PZH w 1958 roku potrzebne porcje szczepionek, niezbędne do przeprowadzenia testów – mówi prof. Naruszewicz-Lesiuk. – Prof. Kostrzewski zarządził pierwsze szczepienia i, jak to zwykle bywało, zaczynaliśmy od szczepienia naszych dzieci, czyli dzieci pracowników PZH oraz Instytutu Hematologii. Dzięki temu mogliśmy najłatwiej i najszybciej obserwować ewentualne, niepożądane odczyny poszczepienne. Nie zapominaliśmy jednak, że to nie były obiekty do obserwacji, ale nasze dzieci. Troska o bezpieczeństwo i wiara w skuteczność szczepień nigdy nas nie opuszczała. Dowód? W czasie pierwszej tury szczepień, kolega z pracy zapytał mnie, czy ja naprawdę wierzę, że te pierwsze szczepienia przeciwko polio są bezpieczne. Bez wahania odpowiedziałam: Ja nie wierzę. Ja wiem. On na to: „Wypij!”. Więc nalałam dawkę większą niż dla dziecka i bez wahania wypiłam. Kolega poszedł w moje ślady. Kiedy prof. Kostrzewski dowiedział się o tym małym, nieformalnym eksperymencie, powiedział tylko: „Szkoda dwóch dawek szczepionki!”.

Prof. Danutę Naruszewicz- Lesiuk, choć rzadziej niż jej kolegów-mężczyzn, wysyłano w teren, aby sprawdzała przebieg szczepień przeciwko polio. Takie były czasy, że kobiety pracowały raczej na miejscu, w PZH.

– Będąc gdzieś na południu Polski, pytam, jak idą szczepienia i dowiaduję się, że, niestety, niezbyt dobrze – opowiada prof. Naruszewicz-Lesiuk. – Nie zastanawiałam się długo, jak poprawić wyszczepialność, gdyż od razu zrozumiałam, że potrzebne będzie wsparcie miejscowego księdza. Od razu poszłam do kościoła i podczas szczerej rozmowy z duchownym argumentowałam, że niezaszczepienie to grzech zaniechania: „Miałeś możliwość ochronić dziecko i tego nie zrobiłeś”. Ksiądz, ku mojej radości, zgodził się z argumentacją, choć wyznał, że do tej pory nie słyszał, żeby z ambony mówiono o szczepieniach. To mógł być pierwszy raz, ale na pewno okazał się skuteczny. Ja naprawdę uważam, że nieszczepienie dzieci to odebranie im prawa do zdrowia i bezpieczeństwa – dodaje specjalistka.

Źródło: Przemub/Wikimedia

Alarm choleryczny w Polsce

– Cholera to w paradoksalny sposób szalenie przydatna społecznie choroba ucząca nawyków higienicznych ­- mówi prof. Naruszewicz-Lesiuk. Kiedy wyrażam zdziwienie, specjalistka dodaje: – Człowiek, który myje ręce czystą wodą, pije tylko wodę butelkowaną lub przegotowaną, je owoce umyte – nawet w okresie epidemii nie zachoruje. Cholera uczy dyscypliny, sprzyja zdrowiu społeczeństwa, choć bardzo szybko może człowieka doprowadzić do śmierci. Moje spotkania z cholerą zaczęły się na początku lat 70. , kiedy zostałam nagle wezwana do prof. Kostrzewskiego. Poinformował mnie, że gdzieś na Bliskim Wschodzie pojawił się nowy przecinkowiec cholery. Moje zadanie polegało na tym, aby w ciągu jedynie tygodnia dowiedzieć się wszystkiego na temat cholery, „a nawet więcej”. Według słów profesora miałam być osobą, która wie na ten temat najwięcej w całym Instytucie. Zidentyfikowanie nowego przecinkowca oznacza, że zbliża się pandemia cholery – oświadczył.

Zatem kiedy w 1971 roku wybuchła epidemia tej choroby w Astrachaniu w Rosji, w Instytucie została utworzona grupa złożona z epidemiologa, czyli mnie, bakteriologa oraz lekarza specjalisty chorób zakaźnych, której zadaniem było prowadzić badania nad cholerą, sposobami zapobiegania epidemii oraz leczenia chorych. Załatwiono nam więc transport do Moskwy, a stamtąd do Astrachania. Byliśmy jedynymi osobami w samolocie lecącymi do centrum epidemii. Nic dziwnego, gdyż w takiej sytuacji miasta stają się zamknięte dla przyjezdnych. My jednak byliśmy naukowcami i nasze zadanie polegało na tym, aby „zobaczyć cholerę”, z którą wcześniej nie mieliśmy przecież kontaktu, dlatego otrzymaliśmy odpowiednie pozwolenia. Objechałam więc sumiennie tamtejsze izolatoria, gdyż starałam się dowiedzieć wszystkiego o tym, jak izoluje się chorych. I choć w sytuacji Polski doświadczenie z cholerą może wydawać się egzotyczne, to jednak przydało się, kiedy w latach 70. ogłoszono alarm choleryczny. Jako osoba mająca już pewne doświadczenie i sporą wiedzę na ten temat, zajęłam się sprawdzaniem przygotowania oddziałów szpitalnych na wypadek epidemii.  Przede wszystkim pytałam o wiadra i miski. Zdziwienie personelu było ogromne. A ja po prostu wiedziałam, po doświadczeniu w Astrachaniu, że z człowieka chorego na cholerę, mówiąc kolokwialnie, „się leje”, ma ostrą biegunkę, więc wiadra, miski i miejsce do kąpieli są podstawowym wyposażeniem. Kolejnym etapem przygotowania przed ewentualną epidemią było szkolenie służb, łącznie z wojskiem. Na szczęście do żadnych zachorowań w Polsce nie doszło, a wszystkie wjeżdżające osoby, podejrzane o cholerę, były izolowane. Po tych działaniach zostałam uhonorowana brązowym medalem za Zasługi dla Obronności Kraju.

Dziś w mediach poddaje się w wątpliwość skuteczność i sens szczepień. Moja praca naukowa udowadnia, że takie twierdzenia są pozbawione sensu. Ci, którzy wątpią w szczepienia, muszą zrozumieć, że w szczepieniach chodzi o ludzkie życie i zdrowie. Jakim prawem rodzic, nie szczepiąc, stwarza ryzyko ciężkiej choroby,  poważnych powikłań, u swojego własnego dziecka? – dziwi się prof. Naruszewicz-Lesiuk.

 

* Prof. Danuta Naruszewicz-Lesiuk w Państwowym Zakładzie Higieny została zatrudniona tuż po studiach w połowie lat 50. XX wieku. Na podstawie badań nad szczepieniami przeciwko durowi brzusznemu obroniła doktorat w Akademii Medycznej w Warszawie. Jej habilitacja dotyczyła szczepień przeciwko odrze. Od 1967 roku dr Naruszewicz- Lesiuk kierowała Studium Sanitarno-Higienicznym, w 1976 roku została w PZH sekretarzem ds. nauki. Przez 25 lat pracowała w redakcji „Przeglądu Epidemiologicznego”, gdzie do dziś, teraz społecznie, pełni funkcję zastępcy redaktora.

 

Czego u nas szukaliście?

Nie ma więcej wpisów