Norwegowie nie chwalą się zbytnio swoją południową riwierą. Nie dlatego, że nie są z niej dumni, tylko dlatego, że wolą ją zatrzymać wyłącznie dla siebie. Czuliśmy się trochę jak szpiedzy, kiedy przemierzaliśmy dzikie kamienne wysepki raz oblepione chatkami w bajkowych kolorach, innym razem nawiedzane przez foki i rzadkie ptaki.
Do swojego domu na południu Norwegii, w okolicach miasta Arendal, zaprosili nas Agnieszka i Wiktor, właściciele Nordtrip. Powiedzieć, że prowadzą biuro podróży, to jak nazwać obiad u babci żywieniem zbiorowym. Aga i Wiktor to wspaniali gospodarze, którzy przyjmują gości z ogromną dozą ciepła, troskliwości i profesjonalizmu. I tu znów przyda się użyte przed chwilą porównanie, bo czułam się u nich – wypisz, wymaluj – jak na wakacjach u babci: zaopiekowana, nakarmiona pysznościami i cudnymi widokami, ale z wyłączeniem babcinych oczekiwań i nalegań. A ośmioosobowa grupa, z którą zwiedzaliśmy południowonorweskie perełki, okazała się optymalnym zespołem i do łażenia po fiordach, i do wieczornych dyskusji o kinie. W drugim tygodniu sierpnia akurat trafiliśmy na koniec norweskich wakacji, więc wszędzie była cisza i spokój.
Morze i skały
Południowa Norwegia to skały i morze, wymieszane ze sobą tak, że czasem nie wiadomo, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie. A już na pewno trudno zgadnąć, co jest morzem, a co jeziorem. Pewną podpowiedź może stanowić roślinność: jeśli trzciny czy grążele porastają brzegi i płycizny, to mamy do czynienia z jeziorem; jeśli widzimy gołe skały – z morzem. Oczywiście można to też sprawdzić organoleptycznie, próbując, czy woda jest słona. A mogę Was zapewnić, że jest. Oddzielająca Danię od Norwegii cieśnina Skagerrak, o której tu mówimy, to praktycznie część Morza Północnego, o wiele bardziej słonego niż Bałtyk. W litrze wody bałtyckiej znajduje się średnio 7 g soli, w Cieśninach Duńskich – od 20 do 30 g.
Praktycznie całą powierzchnię Norwegii zajmują Góry Skandynawskie, które – tu ciekawostka – są pod względem geologicznym przedłużeniem gór Szkocji, Irlandii oraz znajdujących się po drugiej stronie Atlantyku amerykańskich Appalachów. Wszystko, co widzieliśmy na południowo-wschodnim wybrzeżu Norwegii albo jest położone na skałach, albo w nie wbudowane. Wiele domów zamiast ściany ma skaliste zbocze, a tamtejszy proces budowania dróg polega na wysadzaniu skał i drążeniu w nich kanionów czy tuneli. Tych ostatnich w tym kraju powstało około 1000, a ich łączna długość wynosi ponad 800 km. Trzydzieści z nich wydrążono pod wodą. Najdłuższy – mający 24,5 km – jest jednocześnie najdłuższym drogowym tunelem świata. Nie powiem, imponuje mi to!
Skały na południowej riwierze norweskiej to głównie granity, które zostały bardzo mocno wyszlifowane, a zarazem powycinane przez lodowiec. Dzięki temu powstała dziko rozbudowana linia brzegowa, której całkowita długość wynosi ponad 100 tys. km (czyli więcej niż jedna czwarta odległości Ziemi od Księżyca), wliczając w to wyspy.
Wyspy, wysepki i foki
A skoro mówimy już o wyspach, to wzdłuż norweskiego wybrzeża leży ich – bagatela – 239 tysięcy! Nic więc dziwnego, że żelaznym punktem programu stworzonego przez Agę i Wiktora jest pływanie motorówką i zaglądanie to tu, to tam: a to na skalistą wysepkę Kalvoya w morskim parku narodowym Raet, gdzie podglądaliśmy gniazdujące bernikle białolice; a to do bajkowego miasteczka Gjeving, nazywanego Wenecją Północy – tak ślicznego, że aż nierealnego w swojej doskonałości; a to na ledwie widoczne z wody skałki, niemal stale zajmowane przez stado rozleniwionych fok pospolitych.
Program uzupełnia pływanie kajakiem po przecudnych, głęboko wciętych w ląd morskich zatokach (jeśli nas czasem czytujecie, to może orientujecie się, że jesteśmy psychofanami kajaków). Myszkowanie wzdłuż tego wybrzeża to prawdziwa uczta dla ciała, ducha i obiektywu aparatu fotograficznego!
Niekiedy skały nadbrzeżne przyjmują piękny, żółtozłoty kolor, wspaniale kontrastujący z głębokim błękitem nieba i morza. To zasługa złotorostu pysznego, prawdziwego twardziela wśród porostów. Co ciekawe, gatunek ten w 2005 roku wysłano na orbitę ziemską, gdzie przez 15 dni krążył w otwartej kapsule, wystawiony na ekstremalne temperatury, próżnię i promieniowanie kosmiczne.
I co? I nic. Kiedy ściągnięto kapsułę na Ziemię, złotorosty pyszne wznowiły czynności życiowe, a kiedy zbadano ich DNA, okazało się, że jest nieuszkodzone.
Garnki olbrzymów
Niedaleko miejscowości Risør, na wyjątkowo malowniczo wygładzonym przez lodowiec wybrzeżu, można natknąć się na dziwne, koliste jeziorka wyrzeźbione w skale. Największe z nich ma 6 metrów średnicy i 5-6 metrów głębokości. Noszą nazwę Jettegrytene på Sild.
Kiedy Skandynawię pokrywał lodowiec, w jego wnętrzu tworzyły się korytarze i studnie, przez które spływała woda niosąca gruz skalny. Część wody trafiała na sam dół i tworząc wiry, drążyła w skale pod lodowcem niecki. Tak powstały te jeziorka.
Ponieważ są niemal idealnie okrągłe, Norwegowie nazywają je kotłami czy garnkami olbrzymów, co świetnie oddaje ich naturę. Fachowo noszą nazwę marmitów tudzież garnców lodowcowych.
Domki w trzech kolorach
W południowej części Norwegii widywaliśmy domy w bardzo konkretnych kolorach: czerwone, żółte i białe. No, czasami szare. Dosłownie – właściwie nie spotyka się (poza większymi miastami i budowlami usługowymi) budynków o innej barwie. Co ciekawe, nie jest to żaden przepis, tylko tradycja, której po prostu wszyscy się tu trzymają. Z zyskiem dla estetyki, trzeba przyznać.
No dobra, ale skąd właściwie taki akurat dobór kolorów? Przyczyny są bardzo praktyczne. Przede wszystkim w norweskim klimacie domy trzeba było malować, by chronić drewno. Problem w tym, że dawniej nie było dostępu do gotowej farby, więc trzeba było malować, czym się da. Co nie znaczy, że byle jak.
Zwykle podstawą był tłuszcz, a dobór barwników zależał od ich dostępności i zamożności malującego. Najtańsza była czerwona ochra, czyli zwietrzały materiał powstały ze skał i iłów zawierających dużo żelaza. Mieszano go zwykle z tranem z dorsza albo olejami roślinnymi i tą aromatyczną farbą malowano budynki. Można również znaleźć informacje, że jako czerwony barwnik wykorzystywano krew dorszy.
Nieco zamożniejsi mogli sobie pozwolić na żółty (czy może raczej musztardowy) barwnik oparty na ochrze antymonowej albo bizmutowej.
No, a prawdziwy luksus to biały tlenek cynku, który był trudniej dostępny i znacznie droższy. Na taką farbę stać było tylko część mieszkańców Norwegii. Wszędzie baza pozostawała ta sama – tłuszcz, najczęściej rybi. Często więc te ważniejsze budynki w gospodarstwie malowano na biało, te mniej istotne, jak stodoła, na czerwono.
A, jest jeszcze trochę szarego. To najniższy poziom – kolor uzyskiwany po prostu przez użycie rozdrobnionego węgla drzewnego.
Obecnie ceny farb nie mają już znaczenia, ale tradycja pozostała. Są więc trzy kolory i czerwone stodoły. Oraz ładny, czysty wygląd domów, które raczej ozdabiają, niż psują krajobraz.
Preikestolen i fiord
Skoro mowa o Norwegii, to pora na prawdziwy fiord! Taki, który jest głęboko wrzynającą się w ląd, nitkowatą zatoką o stromych zboczach. Aby go zobaczyć, pojechaliśmy więc na zachód, na wybrzeże Morza Północnego, gdzie pomiędzy sięgające 1000 m skały wcina się Lysefjorden, ponoć najpiękniejszy w południowej Norwegii. Nazwa w tłumaczeniu oznacza “jasny fiord”, od koloru granitowych skał leżących po jego obu stronach.
Lysefjorden ma 42 km długości, a jego wyjątkowym atutem są dwa spektakularne punkty widokowe: Preikestolen – majestatyczny klif o wysokości ponad 600 m oraz znajdujący się po przeciwległej stronie zatoki szczyt Kjerag (1100 m n.p.m.) z niemal 1000-metrowym urwiskiem.
My weszliśmy na Preikestolen, strzelistą skałę z charakterystyczną płaską półką na wierzchołku. Półka ma powierzchnię ok. 25 m x 25 m i wygląda jak odcięta nożem. Zdaje się niepewnie balansować na krawędzi fiordu, na który roztacza się stąd zapierający dech w piersi widok. Przyczyną powstania półki było rozsadzenie skał przez zamarzającą wodę przed ok. 10 tysiącami lat, kiedy ustępował stąd lodowiec. Od masywu odłamały się duże, kanciaste bloki, które później zostały zniesione przez lodowiec. Wzdłuż klifu nadal istnieją głębokie szczeliny – któregoś dnia najprawdopodobniej doprowadzą do zawalenia się skały. Na razie jednak nic nie wskazuje na to, by miało się to stać w niedalekiej przyszłości, a masyw jest stale monitorowany przez geologów.
Preikestolen to jedna z największych atrakcji turystycznych Norwegii (kręcono tu m.in. sceny finałowej bijatyki z filmu “Mission Impossible – Fallout”). Słusznie więc się domyślacie, że kłębią się tu dzikie tłumy. Ale Aga z Nordtrip wie, jak sprawić, żeby nie było ich widać na fotografii. I zapewniamy, że nie spychaliśmy ludzi ze skał, ani nie przerabialiśmy zdjęć w Photoshopie.
Na skalnej półce nad fiordem spotkaliśmy najprawdziwszego kruka, który wymuszał na turystach jedzenie, i to całkiem skutecznie. Kruk zwyczajny to nie żadna wrona, gawron czy kawka – ma z nimi tyle wspólnego, że wszystkie należą do rodziny krukowatych i są bardzo inteligentne. Ale kruk jest z nich najpotężniejszy – rozpiętość jego skrzydeł może wynosić nawet 1,5 metra! Ma też charakterystyczny, gruby u nasady dziób. I z łatwością wykonuje powietrzne akrobacje, którymi norweski kruk się przed nami popisywał.
Na koniec obalę jeszcze przekonanie, że w Norwegii ciągle pada i jest zimno. Może i tak jest dalej, na północy, ale południowo-wschodnia część wybrzeża tego kraju jest dość słoneczną enklawą położoną w strefie morskiego klimatu umiarkowanego. Oznacza to średnie temperatury nieco niższe od tych w Polsce, ale bez upałów takich jak te 35°C, których teraz doświadczamy. W sumie to już zdążyłam zatęsknić do norweskich 18-19°C, i to zaledwie po czterech dniach od powrotu. Tęsknię też do morza, skał, gór, no i do gościnności Agi i Wiktora – w sumie, czego chcieć więcej?
You must be logged in to post a comment.