Obejrzeliśmy „Grawitację”. A kiedy ukazały się napisy końcowe, zgodnie stwierdziliśmy, że chcemy to znów obejrzeć. Najchętniej jak najszybciej, znowu w 3D.
Jak kręcono “Grawitację”? Zobacz – to niesamowite!
Z reguły jesteśmy sceptyczni wobec tego, co oglądamy w kinie czy telewizji. Nie zachwycamy się łatwo, a już zwłaszcza dziełami, które wykorzystują wątki związane z nauką. Ale „Grawitacja” nas zachwyciła – może nie fabułą, bo nie jest specjalnie wyrafinowana, tylko sposobem jej poprowadzenia, no i efektami wizualnymi, które są naprawdę wyjątkowo sugestywne. A najważniejsze jest to, że „Grawitacja”, jako jeden z niewielu widzianych przez nas filmów, nie zmusza widza do litościwego przymykania oczu na naukowe bzdury, które scenarzyści wyjątkowo chętnie upychają w scenariuszach. Po „Epidemii strachu” („Contagion”) Stevena Soderbergha, która realistycznie pokazuje przebieg pandemii wyjątkowo parszywej grypy, „Grawitacja” to pierwszy film zrealizowany z naukową pieczołowitością. Choć nie bez drobnych błędów (o których napisać musimy, inaczej nie bylibyśmy sobą), ale o tym za chwilę.
Opowiedziana historia jest prosta. Sandra Bullock i George Clooney są uczestnikami misji wahadłowca, której zadaniem jest naprawa wiekowego już Teleskopu Kosmicznego Hubble’a. Wahadłowce nie latają co prawda od dwóch lat, a ich misje zakończyły się na symbolu STS-135, ale scenarzyści wydłużyli im żywot, nadając hollywoodzkiej misji symbol STS-157. Podczas standardowego spaceru kosmicznego Bullock naprawia podzespoły Hubble’a, a Clooney, dowódca misji, testuje sobie wesoło kosmiczny plecak manewrowy Manned Maneuvering Unit (NASA używała wielokrotnie takich urządzeń). My zaś podziwiamy zapierający dech w piersiach widok naszej pięknej błękitnej planety, którego ujrzenie – nawiasem mówiąc – jest naszym (crazynaukowym) wielkim marzeniem.
Wtem… sytuacja się zmienia diametralnie. Okazuje się, że Rosjanie zestrzelili swojego satelitę, który rozpadł się na tysiące kawałków, które teraz z zabójczą prędkością 80 tys. km/h mkną w stronę Bullock i Clooneya (o tym, ile złego mogą narobić kosmiczne śmieci, piszemy tutaj).
Szczątki niszczą wahadłowiec, tak więc Bullock i Clooney nie mają dokąd wrócić i rozpoczynają swoją odyseję, używając kolejno dostępnych na orbicie obiektów i statków – od Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (ISS), przez rosyjskiego Sojuza, chińską stację orbitalną Tiangong i kapsułę załogową Shenzhou. Wszystkie one są zobrazowane bardzo starannie, dokładnie tak jak na zdjęciach NASA robionych na orbicie.
Sęk w tym, że dokładnie na tej orbicie, po której krąży ISS (ok. 400 km nad Ziemią) czy Teleskop Hubble’a (ok. 600 km) nie znajdują się inne satelity. Dlatego szczątki powstające w wyniku zestrzelenia satelity przez Rosjan nie miałyby zbyt dużych szans na to, by szybko zagrozić tym obiektom. Mogłoby to nastąpić po pewnym czasie, gdy zmieniłyby orbitę, ale nie w kilkanaście minut po wybuchu.
Druga sprawa: Hubble znajduje się na wyższej orbicie, niż ISS. A to oznacza, że teleskop leci z prędkością o około 400 km mniejszą niż Stacja. Clooney, próbując dogonić ISS, musiałby wydusić zupełnie nieprawdopodobną prędkość ze swojego plecaka manewrowego. Plecak może nadać prędkość do 25 metrów na sekundę, i to utrzymując jedną osobę, a stacja mknie o 85 metrów na sekundę szybciej. W dodatku Clooney ciągnie za sobą Sandrę Bullock, co bardzo go spowalnia. Co więcej, Hubble, ISS i stacja Tiangong krążą po orbitach ustawionych pod odmiennymi kątami względem Ziemi. Przesiadka między nimi byłaby ekstremalnie trudna, jeśli nie niemożliwa, zwłaszcza przy prędkości kilkudziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę. Czy to dyskwalifikuje film? Nie. Dzięki temu mamy wbijające w fotel widowisko. Gdyby nie te przekłamania, nie byłoby tego filmu.
Tak więc mamy akcję opartą na zwrotach akcji balansujących na granicy prawdopodobieństwa – za każdym razem jakimś cudem udaje się gdzieś dotrzeć i uciec tuż przed katastrofą. No, ale można wybaczyć te zwroty, bo jednak granicy prawdopodobieństwa w końcu nie przekraczają, z grubsza 😉 A bez nich film byłby zwyczajnie nudny.
Jeszcze jednym punktem, do którego wypada się przyczepić, jest moment przybycia bohaterów na Międzynarodową Stację Kosmiczną. Oboje rozpaczliwie próbują się jej chwycić, co udaje się w końcu Sandrze Bullock, do której taśmą dowiązany jest Clooney. Gdy już po licznych przebojach udaje im się zaczepić o stację, Bullock trzyma Clooney’a na taśmie tak, jakby ten zwisał, a jakaś siła odciągałaby go od Stacji. Taka sytuacja byłaby normalna na Ziemi, ale nie w warunkach mikrograwitacji. Ta niewytłumaczalna naukowo siła staje się przyczyną kolejnego dramatycznego zwrotu akcji, którego już jednak Wam nie zdradzimy.
I akurat ta słabość jest denerwująca, bo można było to rozegrać inaczej, choć wtedy nie moglibyśmy wpatrywać się błękitne oczy Bullock i Clooneya.
Dlaczego film nosi tytuł „Grawitacja”, skoro przecież na orbicie grawitacja, przynajmniej w potocznym przekonaniu, nie działa? Otóż działa, i jest tam zaledwie o 10 proc. słabsza niż na powierzchni Ziemi. A wrażenie, jakby jej nie było, wynika z faktu, że Stacja stale spada. Tak, choć brzmi dość dziwacznie. Trasa lotu, czyli orbita, zaplanowana jest tak, by Stacja spadała w stronę powierzchni Ziemi, lecz nigdy do niej nie doleciała. Planeta “ucieka” spod Stacji, a ta stale ku niej leci.
I to właśnie grawitacja rozwala na orbicie wszystko w drobny mak. W kulminacyjnym momencie Sandra Bullock stwierdza: „I hate space”. A my się zaczynamy zastanawiać, czy wciąż chcemy ujrzeć na własne oczy Ziemię z kosmosu…
Chcecie zobaczyć zwiastuny “Grawitacji”? A warto. Oj warto! Znajdziecie je tutaj
You must be logged in to post a comment.