Woda, jak żadne inne zasoby naturalne, jest dziś zagrożona przez zmiany klimatu i zanieczyszczenie środowiska. Do tych zagrożeń my, ludzie, stale przykładamy rękę. Celowo osuszamy grunty i wskutek zaniedbań zatruwamy te ograniczone zasoby wody, którymi Polska obecnie dysponuje. Chciałoby się rzec: „hej, po prostu nie róbmy tych wszystkich szkodliwych rzeczy!”. Ale to nie takie proste, bo wciąż brak powszechnej wiedzy na temat tego, co wywołuje ten kryzys. Postaram się w skrócie zarysować temat.
Artykuł jest elementem płatnej współpracy z firmą Bayer, inicjatorem międzynarodowej sieci zrównoważonych farm #BayerForwardFarming. Partner nie miał wpływu na opinie, które wyrażamy
Woda wydaje się zasobem tak oczywistym i łatwo dostępnym, że poza letnimi suszami łatwo nam zapomnieć o tym, że w Polsce powinniśmy ją bardzo oszczędzać. Dlaczego? W naszym kraju rocznie przypada 1500 m3 wody na osobę, czyli trzykrotnie mniej niż średnio w Unii Europejskiej. Zmiany klimatu powodują, że Polska, mając i tak stosunkowo niewielkie zasoby wody, staje się w nie coraz bardziej uboga. Od kilku lat susze nawiedzają nasz kraj niemal co roku.
Klimat się zmienia szybko, ale ludzka działalność – nie. Wciąż robimy to, co robiliśmy przez całe dziesięciolecia: regulujemy bieg rzek, osuszamy tereny podmokłe i nie do końca przejmujemy się zanieczyszczeniami przemysłowymi czy rolniczymi, które masowo spływają do rzek. Oby gigantyczna katastrofa ekologiczna, która dotknęła latem 2022 roku Odrę, przebudziła tych wszystkich, którzy jeszcze mają wątpliwości, czy w Polsce mamy problem z wodą. Bo mamy, i to ogromny.
Co jest tego przyczyną?
Po pierwsze, wywołane przez człowieka ocieplenie klimatu zaburzyło zasadnicze dostawy wilgoci znad Atlantyku. Kiedy już woda w postaci opadów do Polski dociera, spływa zbyt szybko do morza wskutek przekształcenia przez ludzi biegu 80 proc. rzek i osuszenia 86 proc. terenów bagiennych, czyli najbardziej efektywnych w przyrodzie magazynów wody. Większość rzek ma więc zmienione funkcjonowanie, zwłaszcza tych małych i średnich, które zostały wyprostowane, co drastycznie przyspieszyło w nich spływanie wody.
Zbyt mało wody jest więc zatrzymywane w na powierzchni gruntu, na terenach podmokłych, na których powinno się odbywać intensywne parowanie i transpiracja wody przez rośliny, co jest kluczowym elementem cyklu wodnego podtrzymującego stałe warunki wilgotnościowe na obszarach położonych z dala od morza. W ten sposób lokalna atmosfera powinna się wysycać wilgocią, wywołując – również lokalnie – opady. Tymczasem wskutek osuszenia mokradeł i melioracji lasów parowanie i transpiracja nie zachodzą efektywnie, co pogłębia suszę wywołaną w naszym regionie przez pogodę i pośrednio przez zmianę klimatu. Więcej pisałam o tym w oddzielnym artykule.
Tak więc to, że Polska cierpi na niedobory wody, wynika w dużym stopniu z prowadzonego na masową skalę odwadniania. Ale nie tylko.
Woda z głębin oddawana na powierzchnię
Dodatkowo pogłębiamy problem niedoborów wody, czerpiąc ją z głębszych poziomów wodonośnych, na które dotarła kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy lat temu. Tym samym wykorzystujemy zasoby, które są nieodnawialne w perspektywie najbliższych tysięcy lat. W tej chwili aż 70 proc. Polaków zaopatrują źródła głębinowe.
Rzecz w tym, że wodę, którą wypompowaliśmy z głębin, oddajemy już do wód powierzchniowych, wskutek czego te zasoby stają się bardzo podatne na susze. W ten sposób pozbawiamy następne pokolenia „żelaznego” zapasu wody niewrażliwego na zmianę klimatu i pogodę.
O tym, czym może grozić susza, kiedy czerpie się wodę głównie z ujęć powierzchniowych, przekonali się np. mieszkańcy Skierniewic, w których podczas fali upałów w 2019 roku zabrakło wody w kranach.
Jak „zużywa się” wodę?
Często mówi się o “zużywaniu” wody – w domu, ogrodzie czy do produkcji różnych dóbr. Ale taka woda przecież nie znika, tylko paruje czy wsiąka w glebę! Mamy na Ziemi obieg zamknięty i woda przez cały czas w nim krąży zasadniczo w takiej samej ilości.
Niestety, nie jest to takie proste.
„Zużywanie” wody to np. oddanie jej do innej zlewni (np. do innej rzeki) po częściowym odparowaniu i „wbudowaniu jej w produkt”.
Na przykład do wyprodukowania bawełnianego T-shirta potrzeba ok. 2500 litrów wody. Składa się na to woda używana podczas uprawy bawełny, zbiorów, produkcji, transportu czy przechowywania gotowego produktu (to wszystko razem nazywamy „śladem wodnym”). Główna część tej wody np. w Uzbekistanie, będącym jednym z głównych światowych producentów i eksporterów bawełny, jest odpowiedzialna za podlewanie upraw bawełny. Aby temu podołać, wodę do nawadniania pól przekierowano z rzek Amu-daria i Syr-daria, zasilających Jezioro Aralskie. Potem uzbecka bawełna jest sprzedawana za granicę i tam przetwarzana, więc w efekcie „zamknięta” w niej woda jest stale odprowadzana do innych zlewni. Wskutek kilku dziesięcioleci takich działań nastąpiła katastrofa ekologiczna i Jezioro Aralskie niemal całkowicie wyschło.
„Zużywanie” wody to również jej zanieczyszczenie i konieczność zneutralizowania tych zanieczyszczeń kolejną porcją wody. Woda silnie zanieczyszczona nie nadaje się do bardzo wielu zastosowań.
Z pola do rzeki
Według danych Głównego Inspektoratu Ochrony Środowiska tylko 10 proc. rzek w Polsce ma bardzo dobry lub dobry stan ekologiczny (czyli jakość struktury i funkcjonowania ekosystemu), 60 proc. – umiarkowany, a 30 proc. – słaby lub zły. W kwestii czystości rzek nie wypadamy najlepiej na tle państw Unii Europejskiej, gdzie – średnio, według raportu Europejskiej Agencji Środowiska – niemal 40 proc. wód powierzchniowych ma dobry lub bardzo dobry stan.
W Polsce głównymi źródłami zanieczyszczeń wód:
- Ścieki komunalne, w tym te z naszych domów, wywołujące przede wszystkim zanieczyszczenia mikrobiologiczne, np. bakterie coli;
- Ścieki przemysłowe, czyli substancje będące odpadami z produkcji czy wydobycia surowców, w tym np. sól, o której głośno było w kontekście katastrofy ekologicznej na Odrze – nastąpiła ona podczas suszy, wskutek której stężenie soli w rzece wzrosło do katastrofalnego poziomu;
- Spływające z pól nawozy oraz – w drugiej kolejności – chemiczne środki ochrony roślin, czyli pestycydy.
Przyjrzyjmy się uważnie ostatniemu punktowi (o dwóch poprzednich znajdziecie mnóstwo informacji np. na blogu Świat Wody).
Użytki rolne stanowią aż 45 proc powierzchni naszego kraju, a średnio jedna trzecia wody wykorzystywanej na potrzeby polskiej gospodarki przeznaczana jest do celów rolniczych.
Dużo mówi się o szkodliwości spływania z pól uprawnych nawozów do rzek i mórz, co w znacznym stopniu przyczynia się do eutrofizacji, czyli groźnego w skutkach przeżyźnienia wody prowadzącego do powstawania stref beztlenowych i zamierania życia, a także zakwitów sinic. Znaczna część substancji biogennych spływających do Bałtyku pochodzi z rolnictwa. Ich źródłem są odchody zwierząt i nadmiar ilości nawozów, których rośliny nie są w stanie wchłonąć.
Drugim ważnym problemem związanym z rolnictwem, który zanieczyszcza wodę w Polsce, jest spływanie do rzek i wód podziemnych środków ochrony roślin, które rolnicy rozprowadzają na polach.
Aż 60–90 proc. wszystkich zanieczyszczeń pestycydowych stanowią tzw. skażenia miejscowe, które powstają głównie na skutek nieprawidłowego postępowania ze środkami ochrony roślin, niezgodnego z zapisami etykiety oraz dobrą praktyką rolniczą. Dotyczy to wszystkich etapów prac związanych z chemiczną ochroną upraw: od przechowywania, przez napełnianie opryskiwaczy, po mycie sprzętu ochrony roślin czy składowanie opróżnionych opakowań.
Drugim co do ważności źródłem zanieczyszczenia pestycydami są zanieczyszczenia obszarowe, czyli znoszenie środków ochrony roślin przez wiatr oraz spływanie wody deszczowej z pól poddawanych opryskom.
Myjnia dla spryskiwaczy
Czy da się temu zaradzić?
Kilka miesięcy temu odwiedziłam należące do Krzysztofa i Macieja Nykielów zrównoważone gospodarstwo w Kaszewach na Równinie Kutnowskiej. Liczy ono ponad 90 hektarów i należy do międzynarodowej sieci zrównoważonych farm Bayer ForwardFarming, skupiającej gospodarstwa z 14 krajów w Europie, Ameryce Północnej i Łacińskiej. A skoro jest to gospodarstwo zrównoważone, to musi być bezpieczniejsze i przyjaźniejsze dla przyrody, ale też bardziej opłacalne dla samych rolników. Jak to wygląda w praktyce, wyjaśnił mi Krzysztof Nykiel.
Ze środkami ochrony roślin Nykielowie obchodzą się ostrożnie. Po pierwsze, ich zapasy składują w oddzielnym, zamkniętym pomieszczeniu pozbawionym odpływu do kanalizacji (aby ograniczyć ewentualne przecieki do gleby czy kanalizacji). Po drugie, na terenie gospodarstwa działa specjalna myjnia dla opryskiwaczy, czyli system o nazwie Phytobac, który neutralizuje pozostałości środków ochrony roślin w wodzie po myciu opryskiwaczy, tak by nie przedostały się do gleby.
Jego działanie jest bardzo proste: resztki wypłukane ze spryskiwacza trafiają na szczelną, betonową płytę, z której poprzez system pomp odprowadzane są do złoża biologicznego, czyli ułożonej w warstwy gleby i słomy. Bakterie glebowe wspomagane węglem pochodzącym ze słomy oczyszczają wodę przesączającą się przez kilka takich warstw. I gotowe.
Wygląda to tak:
Mniej oprysków
Gospodarz stara się też minimalizować zużycie środków ochrony roślin. Ich zastosowanie bywa konieczne, zwłaszcza że buraki cukrowe, uprawiane na dużą skalę w Kaszewach, atakowane są w naszej części świata przez choroby grzybowe, wirusowe i nicienie. Po to, by zmniejszyć liczbę oprysków, pan Krzysztof łączy dane z zainstalowanej w jego gospodarstwie stacji meteo z modelami chorobowymi, czyli oprogramowaniem szacującym zagrożenie chorobami i szkodnikami.
– W ostatnich latach największym zagrożeniem jest choroba grzybowa o nazwie chwościk buraka, który powoduje m.in. spadek zawartości cukru. Aby zapobiec stratom, musimy zadziałać profilaktycznie, a więc w odpowiednim momencie wyjechać na pole ze środkami ochrony roślin – mówi Krzysztof Nykiel. – Dzięki wskazaniom stacji pogodowej i modelom chorobowym robimy to dokładnie wtedy, kiedy prawdopodobieństwo wystąpienia choroby jest wysokie. Program pokazuje optymalne warunki pogodowe na prowadzenie oprysków dla danego gatunku.
Aby wiatr nie powodował zwiewania oprysków, opryskiwacze w gospodarstwie Nykielów wyposażone są w dysze antyznoszeniowe. To daje duże oszczędności na środkach ochrony roślin, co jest ulgą i dla środowiska, i dla kieszeni gospodarza. W poprzednim sezonie, głównie dzięki modelom chorobowym, Nykielom wystarczyły dwa zabiegi na burakach cukrowych, podczas gdy sąsiedzi potrzebowali aż czterech.
Wymienione wyżej rozwiązania nie są ani bardzo drogie, ani bardzo skomplikowane. Wymagają przede wszystkim wiedzy o negatywnym wpływie pewnych działań czy nadmiaru substancji na środowisko i świadomości, że przyroda to misterny system naczyń połączonych, a człowiek jest jednym z jej wielu elementów, więc jego obowiązkiem jest minimalizowanie swojego negatywnego wpływu na środowisko. Podobnie jest też m.in. z powstrzymaniem się od kopania rowów odwadniających, marnowaniem wody i żywności czy wylewaniem po cichu własnych ścieków do pobliskiej rzeczki – nie robiąc tego wszystkiego, nie tylko dajemy odetchnąć przyrodzie, ale też działamy na własną korzyść. Czasami najlepszym, co możemy zrobić, jest po prostu nie szkodzić.
Jest nas na Ziemi już ponad 8 miliardów, więc nasze zachowania, powielone w tak zawrotnej liczbie, mogą zarówno niszczyć, jak i chronić przyrodę. Warto zastanowić się, jaki charakter działań my sami mamy na koncie.
You must be logged in to post a comment.