captcha image

A password will be e-mailed to you.

Dwa lata temu Thule dało nam do testów walizkę i torbę. Nie oszczędzaliśmy ich wcale i oto, co po naprawdę forsownym użytkowaniu możemy Wam napisać o tym sprzęcie.

Od 5 lat jeździmy na nasze Crazy Wyprawy. Ogromna większość z nich odbywa się po Polsce, ale pokonujemy za każdym razem 1500-2000 km, poszukując mniej znanych, ale zawsze związanych z nauką miejsc. W Bieszczadach odwiedziliśmy jeziorka, które powstały w ciągu jednego dnia, na bałtyckiej plaży oglądaliśmy spaloną puszczę sprzed 3000 lat, w Górach Świętokrzyskich chodziliśmy po starszej o jeszcze 3000 lat kopalni krzemienia, a na Wolinie podziwialiśmy żubry i ślady Wikingów.

Typowy wyjazd to zmienianie co 1-2 dni miejsca, w którym śpimy, czyli ciągłe pakowanie się, przenoszenie bagaży i rozpakowywanie się tylko po to, by zaraz znowu wszystko spakować. Późne przyjazdy na miejsce i wczesne wyjazdy. Nie to, żebym narzekał – uwielbiam to. Ale przy takim trybie działania zaczynam doceniać drobne sprawy, na które wcześniej nie zwracałem uwagi.

Podczas kilku ostatnich wypraw pakowaliśmy się głównie w walizki Thule. Głównie, bo wciąż używamy bezmarkowej, choć w kształcie podobnej, torby-walizki na kółkach. Mam więc okazję porównywać sprzęt dobrej firmy ze sprzętem… tanim. Nie zamierzam Wam opowiadać bajek o tym, jak walizki odmieniły nasze życie – bez przesady, nie o to chodzi. Zrobiło się po prostu znacznie wygodniej i pewniej. Dlaczego?

1. Bo kółka

Może to głupio zaczynać od takiego drobiazgu, ale wcześniej nie doceniałem tego małego elementu. Pewnie właśnie dlatego, że był za mały. W walizce Thule Subterra kółka mają średnicę 85 mm. W naszej poprzedniej torbie mają 50 mm. Jakie to ma znaczenie? Bardzo praktyczne. Ostatnio musieliśmy pokonać 400 metrów pod górę po szutrowej drodze. Tyle dzieliło parking po czeskiej stronie granicy od noclegu w polskim schronisku Odrodzenie w Karkonoszach. A że znajduje się ono na terenie parku narodowego, to podjechać nie wolno i już. Więc szliśmy, taszcząc za sobą bagaże, które wcześniej dobrze służyły nam w podróży przez Czechy.

Jak pisałem, porównanie było proste, bo obok siebie ciągnęliśmy obie torby. I od razu widać było, że te 35 mm różnicy to dużo. Torba Thule po prostu jechała. Jej konkurentka w zawodach co chwilę blokowała się na kamieniach i małe kółka zamiast się toczyć, stawiały dzielnie opór.

Wiem, że to nie koniec świata. Ale po 100 metrach szlag mnie trafił i resztę drogi dźwigałem tego małokółkowca. Wrrr!

Jeszcze jedno spostrzeżenie. Ty razem związane z długimi przejazdami kończącymi się dotarciem do celu gdzieś przed północą. Te duże kółka toczą się po chodniku z kostki bardzo, bardzo cicho. To chyba kwestia materiału, z którego są zrobione. Czyli znowu odpada przenoszenie torby, która łomocze jak stado świń stepujących na kapslach.

2. Bo się nie psuje

Gruby suwak, który nie poddaje się nawet, gdy na torbie trzeba siadać, by ją zamknąć. Teleskopowa rączka, która nie wygina się i nie trzęsie nawet pod największym obciążeniem. Materiał, który wytrzymał szorowanie po asfalcie. Generalnie – wszystkie te części składowe, o które nie trzeba się martwić. Bo martwili się o nie spece z Thule. Ludzie, którzy uwielbiają dręczyć przedmioty. Torby takie jak nasza przechodzą ponad 50 różnych testów. Spece trzęsą nimi, ścierają je, ciągną, rozrywają, wyginają i zrzucają. I jeszcze te swoje pomysły bezwstydnie nagrywają! Zresztą rzućcie sobie sami na to okiem. No groza!

Od przedstawicieli Thule dowiedziałem się, że zanim powstanie gotowy projekt, tworzonych jest nawet 10 prototypów, których teksty trwają ponad rok. Niedawno w szwedzkim centrum testowym uruchomiono maszynę, która przypomina ogromną, 4-metrową suszarkę do ubrań i służy do symulowania wielokrotnego zrzucania toreb z przenośnika bagażu.

3. Bo to dobre dla środowiska

Hę? Serio? Czy to nie przesada? No więc tu należy się pewne wyjaśnienie. Korzystamy z plastiku i jeszcze długo nie przestaniemy. Bo jest trwały, lekki, odporny, bezpieczny i wygodny. Problemem stał się przede wszystkim wtedy, gdy zaczęliśmy go używać do produkcji mnóstwa rzeczy, których używamy tylko raz: pojemników na jedzenie, torebek foliowych, sztućców, talerzy, kubków, butelek, filtrów do papierosów i mnóstwa innych rzeczy.

Tymczasem przedmioty z plastiku, które służą nam latami, są dla środowiska małym obciążeniem. Znacznie mniejszym niż przedmioty, które po roku czy dwóch musimy wyrzucić, by na ich miejsce kupić nowe.

Dość powiedzieć, że po blisko dwóch latach używania naszej 75-litrowej Thule Subterra nie widać na niej niemal żadnych śladów zużycia. Niemal, bo kółka się trochę na szutrze podrapały.

4. Bo to po prostu wygodne

Tym, co naprawdę polubiłem w sprzęcie Thule, są drobiazgi. Mała kieszonka na wizytówkę z boku torby zwiększa szansę na jej odnalezienie, gdy linie lotnicze skierują ją do Caracas zamiast do Krakowa. Miękka kieszeń na górze zabezpieczy okulary. Filcowa wykładzina w walizce Thule Revolve sprawia, że nic się w środku nie tłucze, nic nie grzechocze. Mocne uchwyty z każdej strony pozwalają wygodnie wnieść bagaż tam, gdzie już nawet spore kółka nie pomogą.

Wiem, że akurat wygoda to argument bardzo względny i indywidualny. Ale w końcu ergonomia jest działem nauki, który szczególnie docenia się, gdy przyjdzie nam powtarzać jakąś czynność wielokrotnie. Tak jak my podczas naszych Crazy Wypraw.

Tekst jest elementem współpracy z firmą Thule. Partner nie miał wpływu na treść ani opinie, które wyrażamy.

Nie ma więcej wpisów